Schronisko "Przysłop" - Barania Góra,15.06.2017, godz. 15.00.  Sztandarowy Rejs Żeglarsko - Motorowodny PTTK "Królowa Wisła 2017", od km "O" spławalnej Wisły w Broszkowicach koło Oświęcimia do Gdańska i Westerplatte.

Chcemy pokonać Kaskadę Górnej Wisły ze "sławną" już śluzą Przewóz. Pokazać piękno rzeki i postępujących zmian na jej brzegach, urodę mijanych miejscowości oraz przepięknych miejsc ulokowanych nad rzeką.
Zapraszamy wodniaków, nie tylko spod bandery PTTK, do wzięcia udziału w rejsie aby wspólnie pokazać, że Wisła to nie tylko niebieska kreska na mapie, ale organizmem który żyje i daje żyć. Wisła wcale nie jest ostatnią "dziką rzeką Europy", Wisła jest czasem krnąbrna, rwąca i nieprzewidywalna, czasem oschła i płytka, lecz zawsze piękna i majestatyczna.

Swą przygodę z rzeką w symboliczny sposób rozpoczęliśmy w dniu 15.06.2017 r. o godz. 15.00 przy schronisku Przysłop na stokach Baraniej Góry, obok jachtu  z postawionymi żaglami, a część wodną zaczynamy w dniu 17.06.2017 r. o godz. 17.00 w Broszkowicach koło Oświęcimia, od wręczenia Certyfikatów Km "0".
W ciągu 6 tygodni przepłyniemy całą rzekę by na Westerplatte w dniu 30.07.2017 r o godz. 12.00, w asyście wojskowej, podczas uroczystego apelu wręczyć upominki     i nagrody, a tym, którzy uczestniczyli w całym rejsie Złotą Odznakę "Szlak Wisły 941,3 km" i zakończyć rejs.

Jak każdy rejs po wodach zatokowych i morskich wymaga bardzo starannego przygotowania, zwłaszcza, kiedy dotyczy to łodzi mieczowych. Już w lutym zaopatrzyłem się w niemieckie mapy marskie, edycja z 2015 r., dodatkowo wydawnictwo „Wybrane porty Niemiec Wschodnich” J. Kulińskiego, zdecydowanie ułatwiły mi przygotowanie trasy i harmonogramu rejsu. Projektowany udział około 11-12 łodzi sprawiał dodatkową trudność organizacyjną sprowadzającą się do tego, że w wielu portach czy marinach w Niemczech nie ma aż tylu miejsc postojowych dla gości. Większość miejsc zajmują rezydenci, którzy jak widać po stanie łódek bardzo rzadko na nie zaglądają. Najważniejsze to ustalenie trasy, długość dziennych przelotów, doliczenie czasu na ewentualne postoje „pogodowe”, potem żmudne wyszukiwanie w internecie adresów do hefenmajstrów zaplanowanych w harmonogramie marin i na koniec korespondencja w sprawie pobytu. Niestety różnie z tymi adresami bywało, różnie też z odpowiedziami na pytanie o możliwość pobytu tak licznej grupy. Po ostatecznych zmianach w harmonogramie, uznałem, że podczas trzytygodniowego rejsu odwiedzimy piętnaście portów. Pozostały czas przeznaczony był na zwiedzanie odwiedzanych miejsc.

Aby utrzymać chronologie czasu i miejsc, zacznę od miejsca startu rejsu.

Camping Marina PTTK, położona jest na płd. brzegu jez. Dąbie. Miejsce to wymaga dłuższego opisu, bo nie na co dzień spotyka się w żeglarskiej wędrówce takie przyjazne miejsca. Pomimo że marina trochę nawietrzna, zwłaszcza przy płn. wiatrach, to infrastruktura ośrodka: media i woda na pomostach, duże przestronne sanitariaty, zmywalnia, tawerna, a przede wszystkim gościnność gospodarzy Oli i Andrzeja Kocewiczów, warta jest szczególnego podkreślenia i uznania.

Poza tym mnóstwo zieleni i kwiatów, które są oczkiem w głowie gospodyni, zaś drewniany żaglowiec s/y Olander, to przykład kunsztu szkutników, którzy pod wodzą Andrzeja potrafili z powrotem wskrzesić porzucony stary drewniany kuter i zwrócili duszę jednostce, która teraz w podzięce Armatorom wygrywa liczne regaty oldtimerów.


Chaeau bas dla Gospodarzy mariny, z życzeniami oby mogli zawsze przyjmować żeglarzy i turystów dodatkowo zachęconych do przyjazdu posiadaniem przez marinę prawa do używania znaku „Błękitnej Flagi”, w międzynarodowym projekcie dotyczącym promocji ochrony środowiska w miejscowościach nadmorskich, kąpieliskach i przystaniach jachtowych. Również panującą w ośrodku atmosfera, życzliwość i uczynność gospodarzy to prawdziwy magnes przyciągający odwiedzających.

Po uroczystej kolacją w dniu 25.06.16 r, załogi już spragnione żeglugi, z niecierpliwością czekały na pierwszy etap rejsu do Stepnicy. Szybka ranna odprawa zmieniająca trasę odcinka, tak, aby można było się zatrzymać na godzinę przy Wałach Chrobrego w Szczecinie i wszyscy w znakomitych humorach wychodzimy „na wodę”. Pogoda dopisuje, wiatr również, więc około 16.30 wchodzimy do wąskiego, długiego kanału będącego jednocześnie przystanią w Stepnicy. Niestety prawy brzeg zajęty prawie do samego Zalewu, nam po rekonesansie w głębi kanału pozostaje cumowanie na jego lewym brzegu, kilkaset metrów od toalet i bosmana !!. Ot proza, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się nie lubi, dobrze, że tylko jedna noc. Dzień następny to przelot do Nowego Warpna, ostatniej mariny po polskiej stronie Zalewu. Specjalnie płyniemy lewym brzegiem, aby zobaczyć, czy po ostatniej zmianie Gospodarza, coś się zmieniło się w Trzebieży?.

Niestety, na razie raczej wieje grozą, zarośnięty, pusty teren i kilka samotnie stojących przy kei jachtów.

Nawet wychodząc dość daleko w wody Zalewu Szczecińskiego (płycizny i sieci na lewym brzegu), przy sprzyjającym i tężejącym cały czas wietrze, dość szybko docieramy za Nowego Warpna. Tam konkretna postura bosmana, zdecydowane polecenia i pomoc przy cumowaniu, pomagają przy szybkim zajęciu miejsc przy pomostach. Sama przystań niewiele się zmieniła, (ale jest wszystko, co potrzeba żeglarzowi), za to same Nowe Warpno to już zupełnie inna miejscowość. Gdyby nie układ ulic naprawdę trudno go poznać. Odnowione kamieniczki w Rynku, zmienione lub wyremontowane uliczne bruki, bardzo ładnie, nie szablonowo zaprojektowana wieża widokowa z bezpłatną lunetą, aleja żeglarskich gwiazd, a przede wszystkim nowy bulwar i zagospodarowanie brzegu Jeziora Nowowarpieńskiego, robi bardzo pozytywne wrażenie. Przy słonecznej, choć trochę wietrzej pogodzie wielu uczestników rejsu zdecydowało się na dłuższe spacery. Zastanawiający jest tylko brak wykorzystania terenu po byłym urzędzie celnym. Terenu z położoną „kostkową” nawierzchnią, łatwym dojazdem i oznakowanym podejściem od strony wody.


Atrakcyjność miejsca i zachęcajaca pogoda sprzyjały wieczornej biesiadzie pod rozłożystą topolą. Dodatkowe muzyczne uatrakcyjnienie spotkania dzieki grze Mariusza-gitara i Grzesia –organki, mnóstwo harmonijek ustnych, przyciagneła do wspólnego stołu innych gości mariny.

Coraz bardziej wietrzna pogoda w drodze do Ueckermünde, wymusza od wszystkich uczestników rejsu sporej uwagi i staje się najlepszym egzaminem umiejętności i przewidywania. Dodatkowo mordewind, wszędobylskie sieci poza forwaterem i płycizny a pod koniec etapu deszcz, tak najkrócej można podsumować pierwszy „niemiecki” odcinek rejsu. Zmęczeni ale i zadowoleni cumujemy przy lewym brzegu Wkry, w JachtClub Ueckermünde, około 2,5 km od ujścia rzeki, za to bardzo blisko ładnego miasteczka.


Nauczeni poprzednim dniem, w trasę do przystani w Karmin, tuż za pozostawionymi na końcu Zalewu fragmentami starego mostu zwodzonego, wyruszamy już o 7.00 rano. Ale jak to bywa z Neptunem, dodatkowo obłaskawionym poprzedniego dnia odpowiednimi płynnymi darami, powiał nam wschodni wiatr i już po niecałych trzech godzinach mijamy miejsce planowanego postoju. Krótki rzut oka na mapę i płyniemy w kierunku zwodzonego mostu w Zecherin, tym bardziej, że informacje w locji wskazują na jego otwarcie o godz. 12.00. Upewnia nas jeszcze w tym spora grupa nie tylko niemieckich jachtów, oczekujących po obu stronach mostu. Szybko jednak przekonujemy się, że jesteśmy jednak we wschodnich Niemczech. Godzinne oczekiwanie przed mostem, czyli pływanie w kółko, po niewielkim akwenie i nasilającym się wietrze, powoduje nerwowe reakcje wszystkich oczekujących. Jak udaje się nam dowiedzieć, nawet telefony wykonywane w tej sprawie przez Niemców niczego nie wyjaśniają. Co ciekawe dokładnie to samo spotyka nas w drodze powrotnej, też sporo oczekujących jachtów po obu stronach mostu i godzinne opóźnienie w jego otwarciu.


Przy sprzyjającym baksztagu a potem półwiatrach szybko docieramy do Lassan, z małą, ale bardzo sympatyczną i do tego tanią mariną. Przemiła bosmanka skasowało ode mnie 4,9 € za 7 metrowy jacht, prąd w cenie cumowania + po 0,5 € za toaletę i prysznic. Nic tylko cumować, o tej marinie napisze jeszcze dzieląc się wrażeniami z drogi powrotnej.

Na następny dzień, wiedząc, że do Wolgastu pozostał nam już niewielki odcinek wcale nie spieszymy się z wyjściem z mariny, a przed nami ponownie zwodzony most, już w samym mieście. Tutaj na szczęście, most jest otwierany punktualnie i za chwilę, na lewym brzegu cumujemy w marinie Horn. W marinie, która lata swej świetności ma już dawno za sobą, niby na pomoście jest prąd i woda (dla niepoznaki kran oznakowany symbolem niezdatności wody do picia), ale samo pokrycie pomostu to całkiem długi przegląd materiałów, z których został łatany. Do tego godziny urzędowania hafenmajstra i otwarcia toalet nie dają się w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Niby wszystko na miejscu, ale robi całkiem nie niemieckie wrażenie. Za to Wolgast- stare hanseatyckie miasto robi bardzo pozytywne wrażenie, warte dłuższego spaceru o różnych porach dnia. Tutaj, niedaleko przystani, w starym spichlerzu przerobionym na restauracje, zaopatrzeni w akcesoria kibica, razem          z Niemcami oglądamy mecz Polska –Portugalia. Po rzutach karnych wielu z nich oklaskami gratulowało nam tak żywiołowego kibicowania, co choć trochę zmniejszyło nasz smutek po przegranym meczu.


Fajne chwile szybko mijają i po dwóch dniach pobytu w marinie Horn wypływamy do Greifswaldu. Sprzyjający, choć dość silny wiatr 4-5°B szybko prowadzi nas do ujścia rzeki Ryck, nad którą około 3-4km w górę rozłożył się hanseatycki Greifswald. Zaraz po wpłynięciu w rzekę mijamy charakterystyczne żółto-niebieskie, półkoliste wrota przeciwpowodziowe, za którymi na lewym brzegu rzeki leży Jachtcklub Wieck. Idealne miejsce z y-bomami do poczekania na podniesienie (zgodnie z rozkładem) następnego mostu zwodzonego, zamykającego nam drogę do samego miasta.

Samo miasto Greifswald to temat na osobną historię, historię sięgającą początków XIII w. Czyste, zadbane, ze staranie odrestaurowaną Starówką.

Na miejscu cumujemy prawie w samym centrum, w Marinie Yachtzentrum, w sporej zatoczce na lewym brzegu rzeki, w otoczeniu niewysokich apartamentowców, z porządną infrastrukturą brzegową. U hafenmajstra wszystko załatwiamy szybko       i sprawnie, otrzymujemy żółte czipy, na których zakodowane są wszelkie informacje o łódce i wykupionych usługach. Służy on również do otwarcia, nieco schowanego za wiklinowym parawanem wydzielonego terenu do wyrzucania śmieci, oczywiście        w pełni posegregowanych. Niestety deszczowa, choć ciepła pogoda nie sprzyja specjalnie na dłuższe spaceru, jesteśmy jednak pod wrażeniem stojących wzdłuż nabrzeża rzeki starych jachtów i małych żaglowców, wracając na przystań mijamy budynki zlikwidowanej stoczni, w której rekonstruowane są pieczołowicie stare drewniane łodzie. Dokładnie miejsce to opisał A. Colonel Remiszewski w swojej relacji na stronach SSI J. Kulińskiego - http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2996&page=0.

Tak jak w Wolgaście i tutaj dwa dni szybko przelatują, trzeba szykować się do przeskoku do celu naszego tegorocznego rejsu – Stralsundu.

W dalszym ciągu Neptun nam sprzyja, więc bez problemów docieramy w pobliże ostatniego w tę stroną rejsu mostu zwodzonego. Nowoczesny, bardzo wysoki most, otwarty w 2007 roku łączący Rugie ze stałym lądem, prezentuje się okazale i nie jest żadną przeszkodą nawet dla jachtów z bardzo wysokimi masztami. Pozostaje do pokonania most, który na szczęście punktualnie i często jest otwierany. Mając jeszcze kilka minut czasu do jego podniesienia, w towarzystwie kilkunastu jachtów, oglądamy widoczne już z daleka Oceanarium i stojący przy nabrzeżu, jako muzeum żaglowiec Gorch Fock II.(dawny Tawariszcz), dodatkowo warto przeczytać http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2969&page=30.


Choć w Stralsundzie jest kilka przystani, my na bardzo miłe zaproszenie cumujemy w Stralsund Citymarina. Nie jest to najtańsze rozwiązanie, o wyposażeniu mariny nie będę pisał - jest wszystko, ważne, że bliskość wszystkiego, co można a nawet trzeba zobaczyć, rekompensuje finansowy ból przy kasie hafenmajstra.

W Stralsundzie koniecznie trzeba zobaczyć Oceanarium, choć nie tanie, wydaje się warte zobaczenia, dalej Muzeum Morskie, uroczą Starówkę. O klasie miasta i jego walorach niech świadczy fakt, że na początku XXI w, miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Można godzinami krążyć po jego wąskich, tajemniczych uliczkach i zawsze znajdzie się coś ciekawego, nowego czy zaskakującego. Ale to już zbyt subiektywne odczucie, aby je tutaj dalej rozwijać. Po prostu warto tutaj przyjechać i samemu się przekonać.


Wszystko dobre jednak kiedyś się kończy, czas wracać do Polski. Z mariny wypływamy przed 8.00, aby zdążyć na pierwsze otwarcie mostu w tym dniu. Płyniemy do Gager, ładnej przystani zastawionej od wschodnich wiatrów dość wysoką, zarośniętą moreną. Wiatr, jak to wiatr, nie pyta się nikogo skąd ma wiać, potrafi mieć ułańska fantazję. Wypływając ze Stralsundu wiedzieliśmy z prognozy pogody, że wiatr będzie tężał z SWW, ale nic nie było mowy o karuzeli kierunków.  W jednej chwili płynęliśmy baksztagiem, by za moment ostrym bajdewindem, a potem w sporym przechyle, ale półwiatrem. Ciekawe doświadczenie.

Po zacumowaniu w Gager, miejscowości typowo letniskowej, z mnóstwem przepięknych starych domków i nowoczesnych bungalowów do wynajęcia, czekała na nas grochówka, przygotowana przez Rysia, naszego rejsowego specjalistę od gotowania. Z mnóstwem kawałków mięsa, z należytą porcją majeranu i dobrze rozgotowanym, moczonym grochem. Mniam, mniam, są dania, które tylko  w specyficznych sytuacjach, w gronie ludzi, którzy chcą ze sobą przebywać, mogą tak smakować.


Wieczorem wiatr się zmaga, prognozy mówią o 8°B w dniu jutrzejszym, to zdecydowanie za dużo na nasze łódki. Na szczęście w harmonogramie rejsu mamy przewidziany ten dzień, jako tzw. bosmański. Czas na dokładniejsze zwiedzanie miasteczka i ładnej okolicy. Na dole w porcie, zasłonięci od wiatru, raczej go słysząc niż widząc na wodzie, nie zauważamy, co się dzieje na odkrytym na otwarte morze odcinku naszego rejsu. Silny wschodni wiatr wpycha ogrom wody do Zatoki Greifswaldzkiej, podnosząc jej poziom. Z niepokojem przeglądam prognozy pogody na różnych portalach na następny dzień, wiatr ma ucichnąć, ale niestety zafalowanie pozostanie, woda musi wrócić do Bałtyku. Rano wieje 2-3°B z SWW do W, czyli przyzwoicie, gdyby nie fala. Około 14.00 wychodzimy z Gager w kierunku Peenemunde, buja okropnie pomimo półwiatru, na szczęście nie jest specjalnie daleko. Po niecałych trzech godzinach chowamy się za cypel i wpływamy do przystani miejscowego klubu żeglarskiego. Zastawieni od wiatru betonowym nabrzeżem, na wszelki wypadek zakładamy dodatkowe szpringi. Noc przebiega spokojnie, fala się wypłaszcza, wiatr siadł prawie zupełnie.

Następny dzień to piękna słoneczna pogoda, idealna do całodziennego zwiedzania ulokowanego w starej elektrowni muzeum V1 i V2 oraz poradzieckiej łodzi podwodnej. Obowiązkowy punk zwiedzania dla tych, którzy są w pobliżu lub pierwszy raz. Tutaj tez rozstajemy się z załogą Plutka - Elą i Mariuszem, którym kończy się już urlop i muszą wcześniej wracać do Polski. Szkoda, bo to bardzo fajna para.


Dalej już zasłonięci z obu stron od otwartego morza, szybciutko płyniemy dalej, ponownie do Lassan. W programie rejsu pobyt planowany był w niedzielę, ale zachęceni ceną postoju i wiedząc z internetu, że w sobotę mają się odbyć tam miejscowe neptunalia, ryzykując, że nie znajdziemy miejsca do cumowania, podpływamy do przystani. I tutaj niespodzianka, wczesna pora pozwala nam spokojnie zacumować po wewnętrznej stronie pomostu i oczekiwać na wymienione w komunikatach atrakcje. Jakieś dwie godziny później, na przystani nie można już wetchnąć przysłowiowej szpilki. Popołudnie i wieczór upływa nam na luzie                  i rozrywkowo. Przygotowana scena, liczne konkursy dla dzieci i dorosłych, same zabawne neptunalia w niemieckim wykonaniu, potem wieczorne tańce ze spokojną muzyką, to najkrótszy opis tego wieczoru.

 

Również i nam czas nie pozostawia większej swobody, musimy trzymać się planu rejsu. Z Peenemunde, omijając tym razem Wolgast płyniemy do Usedom, maleńkiej zacisznej przystani, w niewielkiej zatoce wyspy Uznam. Nieduży kanał o betonowych ścianach robi za przystań. Wcześniej pewnie cumowały tu spore kutry rybackie, nie mniej zacisznie i spokojnie. Prąd i woda na miejscu, przybyła samochodem bosmanka skasowała niewielkie pieniądze, spytała się czy nam czegoś nie potrzeba i odjechała. Pojawiła się na następny dzień wcześnie rano, posprzątała WC, pokręciła się jeszcze chwilę i ponownie znikła.

Samo Usedom, to senne, sprawiające wrażenie wymarłego miasteczko. Ładne, z odrestaurowanym centrum, z Rynkiem i Ratuszem, dwoma dużymi sklepami znanych sieci i .. tyle. Warte odwiedzenia, na chwilę.

Po sprawdzeniu prognoz pogody decydujemy, że ze względu na zachodni wiatr i bardzo nawietrzny z tego kierunku port w Kamminke, płyniemy ponownie do Nowego Warpna. Tym bardziej, że kierunek wiatru aż zapraszał do zawinięcia do pierwszego portu w Polsce. Tutaj witani jesteśmy prawie jak swoi, szybka i sprawna pomoc bosmana i bezpiecznie stoimy przy nabrzeżu.

Jako ze kierunek wiatru się utrzymuje, następnego dnia robimy szybki przeskok przez Zalew Szczeciński do Wapnicy, na jez. Wicko Wielkie. Położona prawie przy płn. brzegu jeziora przystań, w długim wąskim kanale nie robi na mnie najlepszego wrażenia. Nie mniej po wpłynięciu do przystani, szybkiej reakcji i pomocy bosmana przy cumowaniu łodzi przy dopychającym wietrze, przekazanej pełnej informacji o warunkach, cenach i regulaminie przystani, szybko zmieniłem zdanie. Bezpieczne, betonowe nabrzeże, z mediami, w głębi przystani y-bomy, nowy piętrowy budynek bosmanatu z pełnym węzłem sanitarnym, całodobową ochroną kamer, ogólnie dostępna jadalnia z wyposażeniem, życzliwość i uczynność obsługi robi bardzo pozytywne wrażenie. Z przyjemnością spędziliśmy tu dwa dni, odwiedzając przy okazji Międzyzdroje, Turkusowe Jezioro w Wolińskim Parku Narodowym oraz Muzeum V3 w Zalesiu.


Mając w zapasie jeszcze jeden dzień rejsu, postanowiliśmy odwiedzić dodatkowo Wolin, zachęceni informacjami o oddaniu w 2015 r do użytku żeglarzy nowej przystani. Pamiętając z poprzednich lat jak wyglądało oczekiwanie na dwukrotne      w ciągu dnia otwarcie mostu drogowego, chciałem zweryfikować te informacje. Cóż, budynek piękny, ze wszystkimi bajerami, kuchnią z kuchenkami mikrofalowymi, ekspresami do kawy, zmywarkami, pralkami, suszarkami itd., ładna przestronna jadalnia (przynajmniej ustawienie stołów mogło to sugerować), ale obsługa!?. Bosmana w dniu przypłynięcia w ogóle nie widzieliśmy, choć w regulaminie przystani wyraźnie zaznaczono, że tylko on może wyznaczyć miejsce do cumowania. Może dla tego, że dość mocno padało. Panie w biurze były bardzo niezadowolone, że wszedłem uiścić opłaty w mokrej kurtce, a moja prośba o wystawienie faktury spowodowała na twarzy Pani Biurowej grymas jakby przed chwilą wypiła kubek soku z cytryny. Nasza prośba o pozwolenie skorzystania z jadalni, gdyż pogoda nie sprzyjała spotkaniom na kei, wzbudziła również ogromne podenerwowanie, a nuż postawimy gorący kubek z herbatą na nowych stołach, pobrudzimy, porozlewamy i w ogóle spowodujemy jakieś małe tornado. Na nasze zapewnienia, że po naszym wyjściu wszystko pozostanie w stanie zastanym, nie wzbudziły zaufania. Panie cały czas spacerowały po sali, nachalnie przyglądając się, co robimy. Jakiś koszmar odstraszający żeglarzy, tym bardziej, że nic nie zmieniło się także w częstotliwości otwarcia mostu w Wolinie, dalej tylko dwa razy dziennie. To jakieś nieporozumienie na cenionym przeze mnie Zachodniopomorskim Szlaku Żeglarskim.

Generalnie, Szanowne Panie robiły wszystko, aby później nic nie robić, pozostawiając w nas duży niesmak, a na pewno brak chęci reklamowania tego miejsca komukolwiek.  Poddaje to pod uwagę dyrekcji MOSiR w Wolinie.

Zupełnie odwrotnie postępują właściciele i obsługa w Camping Marinie PTTK nad jez. Dąbie czy bosmani na przystani w Wapnicy. Jeszcze raz dziękuję im w imieniu uczestników i swoim własnym, za pomoc i życzliwe przyjęcie w swoim marinach. Dzięki. Czyli mogą być BOSMANI i niestety tylko pracownicy przystani.

Aby nie skończyć swojej relacji w tak minorowym nastroju, podsumuje nasz rejs i wrażenia z niego tymi słowami.

Absolutnie nie mamy się, czego wstydzić w Polsce, jeżeli chodzi o standard i lokalizacje powstałych przystani. Przepływając w 2014 i 2015 roku rzekami i kanałami zachodniej Europy prawie 3400 km, twierdzę, że większość odwiedzanych miejsc nie dorównuje tym naszym, wybudowanym za unijne pieniądze, w najnowszych standardach i technologiach. Oni mają przystanie z tradycją, a my nowoczesne przystanie. Może zabrzmieć to jak banał, ale proszę spojrzeć na mariny już wymienionego przeze mnie wcześniej Zachodniopomorskiego Szlaku Żeglarskiego, Pętli Żuław i Zalewu Wiślanego, czy Pętli Wielkopolskiej, nie wspominając o wielu pojedynczych przystani na Mazurach, Jezioraku, Wdzydzach. Trochę tak jak w przysłowiu -„cudze chwalicie, swego nie znacie”. Brakuje nam wystarczającej ilości dobrych locji, a przynajmniej przewodników po nowych szlakach wodnych, koniecznie w zrozumiałym dla gości językach, a przede wszystkim promocji, promocji i jeszcze raz promocji. Dalej niestety pokutuje u zachodnich wodniaków przekonanie, że dalej od Odry na wschód nic nie ma (czytaj pływają dłubanki i nie ma oczywiście gdzie się zatrzymać). Sami się boleśnie o tym przekonaliśmy, rozmawiając z zachodnimi turystami wodniakami na temat ich planów rejsowych na następne lata. Przekazywaliśmy im zabrane z Polski materiały dotyczące Pętli Wielkopolskiej i Żuławskiej, locje i informatory ładnie edycyjnie wydane po niemiecku i angielsku, pokazywaliśmy własne zdjęcia z rejsów, niestety rozmowa zazwyczaj kończyła się w momencie pytania o gwarantowaną głębokość na wymienionych szlakach. Zdaje się, że jest to niestety jedyna rzecz, którą nie będziemy mogli nigdy im zapewnić!!.

A wracając do samego rejsu, przy dokładnym przygotowaniu trasy, odrobinie doświadczenia i zdrowego rozsądku można pływać w grupie na małych łodziach mieczowych wzdłuż każdego wybrzeża. Nie trudność w pokonaniu takiej trasy jedną łodzią, trudność przygotować i usatysfakcjonować wielu.

Dziękuję wszystkim uczestnikom rejsu, że chcieli ze sobą być, że co roku chcą poznawać nowe akweny, że można pod wspólną banderą PTTK tworzyć fajną ekipę.

Dziękuję przede wszystkim mojemu Kochanemu Dziubkowi, że jest i chce razem ze mną pływać.

Komandor rejsu

na swoim i za swoje, zawsze w kamizelce

Wojtek Skóra

Relacja XXXIV Kurs i Zlot Instruktorów Turystyki Żeglarskiej PTTK

„Załęcze Wielkie 24-27.09.2015”

Tradycyjnie, jak co roku Kurs i Zlot Instruktorów Turystyki Żeglarskiej PTTK odbył się w innym miejscu niż w roku poprzednim. Krajoznawstwo w nazwie Towarzystwa zobowiązuje, a i przyjemność jest o tyle większa, że większość uczestników nigdy nie miałaby możliwości odpoczywać i zwiedzać miejscowości, wybranych przeze mnie na miejsce zlotu. Tegoroczny Zlot odbył się w Załęczu Wielkim, nad Wartą, pośrodku Załęczańskiego Parku Krajobrazowego.

Przygotowując program tegorocznego zlotu czułem odrobinę niepokoju, zeszłoroczny zlot i przyjęcie, jakie zgotowali nam gospodarze w Serpelicach, wyniosło na bardzo wysoki poziom wymogi stawiane organizatorowi i przyszłym gospodarzom zlotów. Na szczęście przepiękna okolica, rozległy teren Zawierciańskiego Grodu, przyzwoite pokoje i położenie, zaraz po przyjeździe sprawiły bardzo dobre wrażenie i rozwiały podświadome wątpliwości. W tym miejscu należą się słowa uznania dla Gospodyni Ośrodka Pani Krystynie Mikita. Za wysoki profesjonalizm w prowadzeniu ośrodka oraz za pomoc przy organizacji Zlotu.

Jak zawsze pierwszy dzień zlotu rozpoczął się od kolacji, jednak różna pora przyjazdu uczestników zlotu, nie do końca sprzyjała wspólnym wspominką. Choć ciepły czwartkowy wieczór pozwalał na zwiedzanie terenu ośrodka, jego położenie nad Wartą, przepięknymi zakolami, zmęczenie i trudy drogi zrobiły swoje. Szybko zapadłą cisza i tylko najbardziej wytrwali mogli rozkoszować się ciszą lasu, słuchać odgłosów wody, wręcz odczuwać czystość powietrza. Sen w takich warunkach zawsze jest błogi i zazwyczaj wydaje się nam, że za krótki.


Piątkowy, słoneczny i ciepły poranek, rozpoczęliśmy w doskonałych humorach, od bogatego w wyborze i sytego śniadania, by już o godzinie 9.30 siedzieć w zamówionym autobusie. Nasz kierowca, pan Darek, świetnie wywiązywał się ze swojej roli drajwera i szybko oraz bezpiecznie woził nas po ustalonej trasie. A piątkowa marszruta przebiegała przez Ożarów, z Muzeum Wnętrz Dworskich oraz zabytkowym wiatrakiem, dalej do Biskupic i Grodu Byczyna, by na koniec zawitać do samej Byczyny, jedynego miasta w Polsce, w którym niemal w całości zachowały się średniowieczne mury obronne.


Przyjeżdżając do Ożarowa, w progach świetnie zachowanego dworu, zbudowanego pod koniec XVIII w. przez W. Bartochowskiego, witał nas jego dyrektor, a zarazem przewodnik pan Paweł Mikołajczyk. Z pieczołowitością odnowione wnętrza, wyposażone w meble, sprzęty i ozdoby z epoki, doskonale ze sobą współgrały, a barwne opowieści o byłych gospodarzach dworku, ich losach, historie niektórych przedmiotów opowiadane przez naszego kustosza, były wysłuchiwane z ogromnym zainteresowaniem. Po zwiedzeniu samego dworku pojechaliśmy zwiedzić stary wiatrak, również pieczołowicie odbudowany, z dokładnie odtworzoną maszynerią wewnątrz wiatraka, pozwalająca przy pomocy kamiennych żaren mielić dowolny gatunek zbóż na mąkę.


Kilkukilometrowa droga do Grodu Byczyna bardzo szybko nam minęła, tym bardziej, że przejeżdżaliśmy przez bardzo zadbane, czyściutkie, z mnóstwem zieleni, wsie i miasteczka. Sam Gród Byczyna to współcześnie wybudowana nad brzegiem jeziora replika średniowiecznego grodu. Po ogromnym, ufortyfikowanym owalu grodu, oprowadzała nas przewodniczka, a jakże w stroju z epoki. Barwne opowieści o elementach i przeznaczeniu poszczególnych części grodu, wzbudziły nasz podziw i uznanie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Gród od kilku lat jest miejscem rozgrywania międzynarodowych turniejów rycerskich, a Opolskie Bractwo Rycerskie, które ma tu swoją siedzibę, również od wielu lat bierze udział w corocznej rekonstrukcji bitwy grunwaldzkiej.


Po obejściu grody blankami i zapoznaniu się z ich budową i przeznaczeniem obronnym, udaliśmy się na zewnętrzny plac, poza grodem. Tutaj ustawione dwie grubaśne, drewniane tarcze, pozwoliły nam na spróbowanie swoich sił w rzucie do celu nożami i toporami. Zabawy i śmiechu było co nie miara, gdyż wbrew pozorom, umiejętności tych nie wysysa się z przysłowiowym „mlekiem matki”. Dopiero wielokrotne próby, długie wędrówki po „przestrzelone” noże i topory, dawały oczekiwane rezultaty. Podsumowaniem pobytu w Grodzie Byczyna był serwowany obiad, w ozdobionej zbrojami i bronią izbie rycerskiej.


W drodze do Załęcza zatrzymaliśmy się w Byczynie, by, choć przez kilkanaście minut pospacerować po starym rynku, urokliwych uliczkach miasteczka mającego średniowieczny rodowód.


Po powrocie do Załęcza, mieliśmy chwilę dla siebie, aby o godzinie 20.00 udać się na wspólnego grilla. A co tam nie było: żurek, pieczone ziemniaczki, bigos i szaszłyki, kaczek, kaszanka i kiełbaski na rożen. Choć trochę ciasno, przynajmniej na początku, później znakomicie prowadzona przez DJ część muzyczna rozluźniła ścisk, gdyż większość uczestników zlotu próbowało od zaraz zrzucić dopiero, co skonsumowane kalorie. Muzyka, taniec i wspólne śpiewy skończyły się dopiero po północy.

Sobotni poranek przywitał nas doskonałą pogodą, bardzo ciepło jak na tę porę roku, bezwietrznie, prawdziwe polskie „babie lato”, usposabiała do spacerów i pobytowi na świeżym powietrzu. Sprzyjały temu też atrakcje okolicy i rozległy teren ośrodka. Część uczestników zlotu promem przepłynęła przez Wartę i udała się na 3,5 km spacer do urokliwie obudowanego źródełka, położonego w sosnowym lesie. Kilku młodszych zlotowiczów postanowiła wypożyczyć sobie kajaki, by, choć przy niskim stanie rzeki, zwiedzić od strony wody najbliższą okolicę. Zainteresowaniem również cieszyły się rowery, które można było wypożyczyć w ośrodku.


Pozostali zainteresowani oraz wszyscy uczestnicy kursu Instruktorów Turystyki Żeglarskiej PTTK wzięli udział w zajęciach szkoleniowych. Pierwsza część prowadzona przez Pawła Czudowskiego obejmowała przygotowane wcześniej przez Maćka Grzemskiego, dwa bloki zagadnień. Bezpieczeństwo na jachcie i w porcie oraz etykieta żeglarska. Ja prowadziłem część dotyczącą kompleksowej wiedzy o meteorologii oraz zjawiskach decydujących o stanie pogody. Całość szkoleń przygotowano w formie prezentacji, z wieloma slajdami i zdjęciami pokazującymi środki bezpieczeństwa, pirotechnikę, duży i mały kod flagowy, poszczególne zjawiska przyrodnicze i meteorologiczne. Tak upłynął czas do obiadu, którzy z przyjemnością spałaszowali wszyscy „dotlenieni” na wycieczkach i biorący udział w szkoleniach.


Sobotnie popołudnie przeznaczone było na wspomnienia z mijającego sezonu, opowieści o przeżytych przygodach, planach na przyszłość.

Wieczorna uroczysta kolacja była dla wszystkich dużą niespodzianką, inaczej ustawione, pięknie ozdobione stoły na stołówce, moja żartobliwa sugestia, że posiłek mamy tym razem przygotowany w innej sali, spowodowały spore zamieszanie i niepewność gdzie wreszcie będziemy jedli.

Tak przygotowana kolacja, smaczna i bardzo obfita, miła atmosfera, ciepełko i trochę rozleniwienie uczestników, zdecydowało, że już nikomu nie chciało się iść do przygotowanego ponownie, choć w innym miejscu ogniska. Przy wspólnych opowiadaniach, pouczających rozmowach, docenieniu jeszcze nienagrodzonych,  i tym razem wieczór minął bardzo szybko.


Ostatni dzień, a w zasadzie przedpołudnie, również po smacznym i obfitym śniadaniu, było bardzo absorbujące i ciekawe.

Wszyscy uczestnicy kursu i zlotu zostali zaproszeni do Sali konferencyjnej, w której Paweł Czudowski przygotował już czwartą wystawę z cyklu „Najlepsi wśród nas”, poświęconą pasji żeglarskiej Romualda Drążkowskiego. Naszego kolegi pływającego na przebudowanym jachcie klasy Orion, o tajemniczej nazwie własnej „Bernaś”. Wiele fotogramów z rejsów i zlotów, kserokopie pamiątkowych dokumentów i posiadanych uprawnień, w doskonały sposób oddało zamiłowanie do pływania i „żeglarskiego ducha” Romka. Pokazała również jego codzienne zajęcie, bycie duchownym i proboszczem na farze.

Wystawa ciekawie skomponowana plastycznie, z dużymi, dobrej jakości zdjęciami, przyciągnęła uwagę i zainteresowanie wszystkich oglądających.


Pobyt w sali konferencyjnej inspirował do wysłuchania wspomnień o tegorocznych rejsach. Jak zawsze bardzo barwnie opowieść o Ogólnopolskim Rejsie Żeglarsko-Motorowodnego „Bydgoszcz-Iława”, odbytego w dniach 19.06- 5.07.2015 r. wygłosił Edek Kozanowski. Sugestywna opowieść o odbytym rejsie zakończyła się oklaskami.

Następnie razem z Grzesiem Kluszczyńskim opowiadaliśmy o naszym tegorocznym rejsie odbytym po kanałach Holandii, Belgii, Francji, Szwajcarii i Luksemburga. Ponad dwumiesięczna podróż po wspaniałych, wręcz cudownych miejscach, przebytych kanałach, tunelach i pochylniach, a przede wszystkim śluzach (około 500-stanowczo za dużo), dopłynięcie Renem do Bazylei w Szwajcarii, zwiedzanie Strasburga, to ogromna satysfakcja i powód do dumy.


Po zakończeniu naszych opowieści uczestnicy zlotu udali się do swoich pokoi, aby przygotować się do wyjazdu, a uczestnicy kursu pozostali, aby uczestniczyć w ostatniej części szkolenia. Przeprowadzony, dwuczęściowy quiz z meteorologii i zjawisk przyrodniczych wyłonił zwycięzcę. Choć nie łatwy, dał możliwość sprawdzenia własnej wiedzy i pokazał kursantom, na co muszą jeszcze zwrócić uwagę podczas samokształcenia. Wartościowe nagrody książkowe wręczone uczestnikom były miłym akcentem osładzającym stres egzaminacyjny. Ostatnim punktem kursu była nauka udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej, wykonywania sztucznego oddychania i masażu serca, układania poszkodowanego w bezpiecznej pozycji bocznej ustalonej.

Niestety pomimo wspaniałej pogody, doskonałych warunków pobytowych, proza życia i konieczność powrotu do domu zmusiła nas do wyjazdu. Zaraz po obiedzie jeszcze tylko wspólne pożegnania, mnóstwo śmiechów i żartów, ale jednocześnie zaduma nad tak szybko przemijającym czasie i ulotnością przeżytych chwil.

Na szczęście przedstawiciele Klubu Żeglarskiego Sternik z Cieszyna, oficjalnie zaprosili wszystkich uczestników kursu i zlotu Instruktorów Turystyki Żeglarskiej PTTK do Cieszyna. Obiecując znakomite warunki i zlotowe atrakcje po obu stronach polsko-czeskiej granicy. Zaproszenie, a zwłaszcza proponowany program zlotu, wszystkim poprawił humor i zachęcił do składania obietnic przyjazdu.

Dziękuję wszystkim uczestnikom kursu i zlotu za stworzenie tak wspaniałej atmosfery, za humor i uśmiech, wspólną zabawę, za udział w szkoleniach, za chęć bycia z sobą.

Komandor Zlotu

Wojtek Skóra

Do podjęcia każdego działania potrzebny jest impuls, tym większy, im dłuższa była przerwa w społecznej aktywności. Janusz Matuszyk, wspaniały żeglarz ze stolicy polskiej miedzi – Lubina, od lat uczestniczący w organizowanych przez mnie ogólnopolskich rejsach żeglarsko-motorowodnych PTTK, poderwał mnie do „lotu” stwierdzeniem „Edek, Ty musisz się nami zająć, bo kto to zrobi, jak Wojtek „wyemigrował żeglarsko” na zachód”. Wtórował mu mój przyjaciel Jurek Szychowiak deklarując swoją pomoc. Mieliśmy świadomość, że o wsparciu finansowym naszego przedsięwzięcia możemy zapomnieć, ale drobny sponsoring jego uczestników był możliwy.

Wspólnie ustaliliśmy, że spotkanie starych wiarusów na wodzie rozpoczniemy udziałem w ósmej edycji Bydgoskiego Festiwalu Wodnego „Ster na Bydgoszcz”, który staje się świętem ludzi wody i jest rozpoznawalny w Polsce i za granicą. W tak medialnej imprezie nie może zabraknąć prekursorów i niestrudzonych popularyzatorów szlaków wodnych Polski - żeglarzy i motorowodniaków spod banderki PTTK, w którą wyposażyło nas Centrum Turystyki Wodnej PTTK.

Do Ogólnopolskiego Rejsu Żeglarsko-Motorowodnego „Bydgoszcz-Iława 2015” zgłosiło się początkowo 18 jachtów – to dużo, jak na wydolność i możliwość marin na szlaku rejsu.

Z Jurkiem przystąpiliśmy do działań już w październiku 2014 r. Opracowaliśmy regulamin i program, który zamieściliśmy na stronie PTTK i przesłaliśmy listownie do sprawdzonych uczestników poprzednich rejsów. Z uwagi na specyfikę rejsu i skalę jego trudności zależało nam na udziale żeglarzy i motorowodniaków opływanych i doświadczonych.

Życie i warunki wodne (remont śluzy miejskiej w Bydgoszczy) zweryfikowały listę uczestników i ostatecznie w rejsie wzięło udział 11 załóg:

  1. Edward KOZANOWSKI z Bydgoszczy na „Beldzie”
  2. Jerzy SZYCHOWIAK z Bydgoszczy na „Marlinie”
  3. Hieronim TORBICKI za Świecia na „Zośce”
  4. Ryszard GRZEGORZEWSKI z Szamotuł na „Gniewku Radosław”
  5. Władysław LEWANDOWSKI z Trzemeszna na „Orionie”
  6. Jerzy BARTOSZEWSKI z Poznania na „Ryczce”
  7. Mieczysław KLUSZCZYŃSKI z Bydgoszczy na „Siwym”
  8. Włodzimierz SEMRAU ze Świecia na „Annie”
  9. Andrzej JODEŁKA z Płocka na „Orce”
  10. Mariusz PLUCIŃSKI z Pleszewa na „Plutku”
  11. Adam FIKERT z Radziejowa na „Niebieskim Misiu”

Reprezentowaliśmy 8 miast. Najliczniej, jak zwykle, zameldowali się wodniacy z Bydgoszczy. Wielcy nieobecni to: Janusz z Lubinia, Kaziu z Ostrowa Wielkopolskiego, Jurek z Brodnicy, Stasiu z Warszawy, Grzegorz z Torunia, Tadeusz z Warszawy, Jan z Gdyni, Tadek z Kalisza i Andrzej z Kruszwicy. Zamknęły się przed nimi wrota śluzy miejskiej w Bydgoszczy. Na tych jedenastu jachtach w różnym terminie pływało 29 żeglarzy. Rozpiętość wiekowa sięgała 80 lat. Najmłodszą uczestniczką rejsu była moja wnuczka Maja Okrajewska (6 lat), a najstarszym niezawodny Rysiu Grzegorzewski, który ukończył 86 lat. Ta różnica wiekowa to piękny przykład, że można zaczynać przygodę z żaglami i wodą od najmłodszych lat i kontynuować do 100 lat. Tę ideę propaguje nasze PTTK preferując turystykę rodzinną, wielopokoleniową pod hasłem „Turystyka łączy pokolenia”.

Już 18 czerwca spłynęli i dojechali pierwsi uczestnicy. Zacumowaliśmy przy pomoście obok niedawno otwartej Mariny miejskiej. Zwarta grupa 9 jachtów robiła wrażenie, wyróżnialiśmy się banderkami PTTK i „Steru na Bydgoszcz”.

Wcześniejsze uzgodnienia stanowiły, że w paradzie jachtów na Brdzie w dniu 20 czerwca będziemy płynąć, jako rejs po łodziach wioślarskich.

Przygotowaliśmy dla komentatora i kierownictwa imprezy tekst prezentujący załogi biorące udział w rejsie oraz przesłanie rejsu, które umieściliśmy w regulaminie i programie imprezy. Cyt.-..„Motorowodniacy i żeglarze śródlądowi zrzeszeni w klubach i oddziałach PTTK oraz nasi sympatycy postanowili spiąć „klamrą” dwa miasta – Bydgoszcz i Iławę, które swój rozwój i ciekawą historię zawdzięczają unikalnemu położeniu wodnemu. Iława walczy o miano śródlądowej stolicy żeglarstwa, a Bydgoszcz jest niekwestionowaną „Śródlądową Bramą Europy”. Dodatkowym argumentem na zorganizowanie tego rejsu była 710 rocznica nadania praw miejskich m. Iława, a za rok Bydgoszcz będzie świętować swoje 670-lecie.”

Licznie zebrani mieszkańcy Bydgoszczy i okolic obserwowali i oklaskiwali paradę jednostek pływających, w której nasza zwarta grupa wyróżniała się zdyscyplinowaniem i oflagowaniem. Kończąc paradę popłynęliśmy do Brdyujścia, gdzie gościł nas Klub Sportów Wodnych PTTK przy Klubie Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych. Członkowie tego klubu przygotowali niespodziankę w postaci grilla i ogniska żeglarskiego.

Pełni wrażeń i radości ponownego spotkania się na rejsie starych wiarusów, którzy od przeszło 40 lat w różnym składzie opłynęli wszystkie akweny śródlądowe i morskie Polski, rozpoczynając nasze wodne wędrowanie najczęściej z Bydgoszczy, podkreślając w ten sposób rolę naszego miasta, leżącego nad Brdą i Wisłą, w turystycznym wykorzystaniu naszych polskich rzek, jezior i Morza Bałtyckiego.

Wieczorem w blasku księżyca i ogniska żeglarskiego sternicy zaprezentowali swoje załogi oraz osiągnięcia żeglarskie, zawodowe i życiowe, w tle brzmiały szanty a napastliwe komary tym razem, szanując chwilę, dały nam spokój.

Z pełnych bakist wyniesiono na biesiadne stoły wszystko, co żeglarza raduje. Były nalewki własnej produkcji, wędliny i sałatki rodzimej produkcji.

Rysiu Grzegorzewski jak zwykle przygotował „pakiet startowy” dla każdego sternika – świetny smalec i wędzona słoninka uzupełniły zapasy i dopełniły rytuał, który ustanowił nasz senior. Wszystko oczywiście z umiarem, gdyż rankiem trzeba ruszać w trasę. Po wcześniejszym uzgodnieniu o godz. 10.00 w poniedziałek 22 czerwca 9 jachtów wpłynęło w otwartą śluzę. Po uiszczeniu opłat rozwarły się wrota i wypłynęliśmy na królową polskich rzek – Wisłę, która przyjęła nas wartkim nurtem i łachami piasku w tle.

Trasę do Chełmna pokonaliśmy w cztery godziny, przybiliśmy za „betonami”            w zatoczce na prawym brzegu. Siąpił deszczyk, a do historycznego grodu trzeba dojść 2 km, lekko pod górkę. Umówiliśmy się przed Ratuszem z przewodnikiem, który najpierw zaprowadził nas przed oblicze gospodarza miasta – burmistrza pana Kędzierskiego, znanego nam z poprzednich rejsów i dalej odwróconego plecami do Wisły.

Po sympatycznej wycieczce, korzystając z rodzinnych koneksji w trzech turach zjechaliśmy nad rzekę. Krótka narada i decyzja, że wpływamy w Wdę i nocujemy przy moście w Świeciu nieopodal krzyżackiego zamku. Świecie, niestety, zapraszając turystów wodnych nie zapewnia im minimum „komfortu” w postaci jakiegoś pomostu. Zacumowaliśmy przy bagnistym brzegu, z trudem wydostając się na ląd, ale nie takie przeszkody pokonywaliśmy. Nazajutrz gościł nas u podnóża odrestaurowanego zamku przewodniczący Rady Miejskiej Świecia. Dla złagodzenia niedostatków brzegowych postawił kawę i ciasto oraz umożliwił bezpłatne zwiedzanie zamku. Lokalna prasa i TV zwabiona taką ilością jachtów w centrum Świecia rozpoczęła swą dziennikarska powinność. Bez litości, szczerze, brutalnie oceniliśmy zainteresowanie władz administracyjnych i samorządowych potrzebami wodniaków – brak jakiegokolwiek pomostu, infrastruktury sanitarnej. Przewodniczący miasta nie miał tęgiej miny. Widać, że było mu przykro   i nieśmiało deklarował, że w następnej kadencji, jak go wybiorę, to się radykalnie zmieni.

Nielicznie zgromadzeni mieszkańcy, głównie rodziny i znajomi naszych dwóch świecczano – Hirka i Włodka oraz dziennikarze pożegnali nas. Nie bez przeszkód wpłynęliśmy na Wisłę. Szczególnie uważnie nawigował Włodziu, który pierwsze „frycowe” zaliczył przed mostem chełmińskim osiadając na mieliźnie. Przy tak niskim stanie wody trzeba bezwzględnie trzymać się szlaku wodnego i dokładnie czytać wodę, a najlepiej płynąć za bardziej doświadczonym żeglarzem w jego kilwaterze.

Bez specjalnych przeszkód, zgodnie z czasem, dopłynęliśmy do Grudziądza i jego dumy – nowej mariny. Przywitał nas niestrudzony „bojownik” o uczynienie Bydgoszczy miastem promieniującym umiejętnością wykorzystania swojego unikalnego wodnego położenia - Andrzej Tomczyk, były założyciel i Prezes dwóch stowarzyszeń:

¾    Bractwa Bydgoskiego Węzła Wodnego,

¾    Przyjaciół Kanału Bydgoskiego.

Jego inicjatywy i kreatywność nie znalazły zrozumienia samorządowców i władz administracyjnych Bydgoszczy (a może chodziło o przechwycenie jego i podobnych mu zapaleńców, pomysłów i inicjatyw i przypisanie sobie zasług, – jakie to polskie!).

Marina grudziądzka z zewnątrz robi wrażenie, ale jej funkcjonalność i obecna obsługa wodniaków jest absolutnie nieprofesjonalna i nieprzyjazna. Próbował łagodzić to wrażenie Andrzej T. zapraszając nas na „swoją” galerę i zapewniając oprawę muzyczną naszej wodnej biesiady w stolicy kawalerii polskiej. Było chłodno i deszczowo, ogrzewała nas jednak ciepła atmosfera spotkania. Nazajutrz tzn. 24.06 (środa) pożegnaliśmy nieprzyjazną marinę i ruszyliśmy do Tczewa. Po drodze podziwialiśmy z wody zamki krzyżackie w Nowem i Gniewie. Niski stan wody uniemożliwił nam przybicie i zwiedzanie tych zabytków, ale nie była to wielka strata, bo wszyscy pamiętają je z poprzednich rejsów. Przepływając obok Nowego pomachaliśmy Stefanowi Giełdonowi, który gdzieś tam nadal propaguje teatry lalek               i produkuje kukiełki mimo sędziwego wieku. Już nie pływa z nami, bo jego załogant osobisty szwagier Henio „odpłynął w niebieskie akweny”. Pogoda stabilizowała się na nierównym poziomie, ale słoneczko próbowało nas ogrzać. Do Tczewa dopłynęliśmy po godzinie 16.00. Sprawnie, zgodnie ze sztuką żeglarską dobiliśmy do kei, uiściliśmy stosowne opłaty i legalnie korzystaliśmy z niechętnie udostępnianej infrastruktury mariny.

Rankiem zwartą grupą udaliśmy się do słynnego muzeum Wisły, gdzie przyjęto nas sympatycznie i oprowadzono po coraz bogaciej wyposażonych salach.  Dla niektórych był to pierwszy kontakt z tą piękną placówką muzealną.

Etap Tczew – Śluza Przegalina przepłynęliśmy na średniej wodzie. Przeciwny północny wiatr i zafalowanie dla niektórych było „prysznicem”. Wrota śluzy otwarte, sprawnie przytuliliśmy się do brzegów i po uiszczeniu opłaty wpłynęliśmy na Martwą Wisłę. Mieliśmy w planie zalec na nocleg w starej śluzie i tradycyjnie zrobić ognisko żeglarskie, ale zlikwidowano mały pomost, a kamienny brzeg odstraszał swoją nieprzystępnością. Manewr w tył na lewo i popłynęliśmy do dotychczas nierozpoznanej mariny „Błotnik” na południowym brzegu rozlewiska. O dziwo!, czekała nas miła niespodzianka. Już z daleka mała architektura zabudowań zachęcała do ich odwiedzenia. Miejsc było niewiele, ale przy pomocy bosmana upchaliśmy nasze 9 jednostek. Było słonecznie, przyjemny wiaterek muskał nasze osmagane słońcem i wiatrem twarze, które zadowolony wyraz zawdzięczały świadomości, że nasz Ryszard przygotował i będzie zaraz serwował słynną grochówkę żeglarską o smaku ambrozji. Na widokowym pomoście przy nowych ławach zrobiliśmy „wydawkę”. Załogant „Gniewka Radosława”, Mirek wyposażony w naczynia i sztućce jednorazowe, raczył nas grochówką. Smakowała wyśmienicie, wielu skorzystało z tzw. „repety”, poczęstowaliśmy nią także przesympatycznych bosmanów. Jednogłośnie stwierdzili, że takiej grochowej jeszcze nie jedli. Syci, zadowoleni, z uwagą zlustrowaliśmy marinę i biorąc pod uwagę jej profesjonalność oraz przyjazność postanowiliśmy, jako uczestnicy rejsu zgłosić ją do konkursu „Przyjazny Brzeg”. Tym bardziej, że w perspektywie ma być uruchomiony punkt gastronomiczny i możliwość tankowania, co spowoduje, że będzie to pokazowa marina na Pętli Żuławskiej.

Noc piękna, niebo rozgwieżdżone, atmosfera pełnego zbratania i przyjaźni, to ten „narkotyk”, który chce się zażywać, co roku.

Następny dzień to etap do Gdańska. Wcześniej w czasie rekonesansu zarezerwowaliśmy sobie 14 miejsc w tej już kultowej marinie, zdając sobie sprawę, że w pełnym sezonie zdobycie tam miejsc graniczy z cudem. Pewny ustaleń zadzwoniłem do bosmana i usłyszałem, że nie ma ani jednego miejsca i w ciągu najbliższego tygodnia się nie znajdzie. Poprosiłem panią Anię, z którą miesiąc temu uzgadniałem naszą wizytę i po chwili sympatyczny głos potwierdził nasze ustalenia. Spadł mi kamień z serca, ponieważ postój w centrum Gdańska to dla naszych nowicjuszy duża atrakcja i niezapomniane przeżycie.

Po pokonaniu rozpinanego mostu pontonowego w Sobieszowie, popłynęliśmy do Narodowego Centrum Żeglarstwa w Górkach Zachodnich na kawę, a ja miałem w tym swój ukryty cel. Załogi przycumowały do wolnych miejsc i gremialnie udały się do kawiarni, a ja do bosmana. Po krótkim przedstawieniu się, ustaliłem w oparciu  o najaktualniejszą prognozę pogody, że na zatoce wieje 2 st. B, zafalowanie 1-2, a więc są sprzyjające i bezpieczne warunki pływania. Po kawie zebraliśmy się na pomoście, gdzie oznajmiłem, że do Gdańska wejdziemy od strony Zatoki Gdańskiej, opływając Port Północny, oddając honor obrońcom Westerplatte. Uprzedziłem, że należy zachować najwyższą ostrożność, przecinając i płynąc po torze wodnym obok statków wielkości 6-piętrowych gmachów. Nastąpiła chwila ciszy, a później entuzjastyczne głosy aplauzu, z zastrzeżeniem, że „ale Ty będziesz prowadził!”. Było to oczywiste, tym bardziej, że tę trasę pokonywałem kilkukrotnie i to w różnych warunkach nawigacyjnych. Ruszyliśmy gęsiego. Ja z moją ukochaną załogantką - osobistą żoną na czele. Pozostali gęsiego, w szyku już przećwiczonym, wypłynęliśmy na morze. Nasze Morze Bałtyckie, które jako pierwsi rejsowo przepłynęliśmy od Świnoujścia do Gdańska w 2003 roku flotyllą 43 jachtów, za co otrzymaliśmy wyróżnienie i nagrodę PZŻ oraz uznanie Jurka Kulińskiego –propagatora pływania jachtami śródlądowymi po naszym morzu, które nazywał „jeziorem bałtyckim”. Było to dla mnie najwyższym uznaniem i wyróżnieniem. Początkowo żegluga była spokojna, wiała „dwójeczka”, w porywach „trójeczka”.  Ale po minięciu Portu Północnego wiatr stężał, zaczęło wiać z północy, wzrastało zafalowanie do 4 st. i zaczęło się robić biało na coraz wyższych falach. Obejrzałem się i pomyślałem, że dla niektórych będzie to swoisty chrzest morski. Wiedziałem, że w oddali widać już pomnik, a więc powinniśmy bez przeszkód wpłynąć na szlak. Basia policzyła jachty, płynęło za mną 8 „łupinek”, a więc jesteśmy wszyscy, nikt się nie zgubił. Przy wejściu na szlak zbiliśmy się w i przepływając obok pomnika symbolu polskiego heroizmu oddaliśmy cześć obrońcom Westerplatte.

Na drodze wodnej zrobił się ruch, mijaliśmy potężne kontenerowce, promy, statki stojące przy nadbrzeżu – widać, że jesteśmy państwem morskim.

Do gdańskiej mariny dopłynęliśmy około godz. 15.00. Bosmanka sprawnie skierowała nas na zarezerwowane miejsca.


Uff! Byliśmy na miejscu! Po załatwieniu formalności i opłaceniu za dwie doby kejowego, ruszyliśmy do piwiarni, bo słona woda wzmogła pragnienie, a i drobny stres trzeba było „rozmoczyć”. Gdy biesiadowaliśmy w najlepsze zadzwonił telefon. Dzwonił Mariusz Pluciński i oznajmił, że za 30 minut będą u nas. Trzeba było zrobić przerwę i przywitać „Plutka” i „Niebieskiego Misia” z Adamem i Zosią Fikert. Miejsca czekały, dobili i byliśmy wreszcie w komplecie – 11 jachtów z 29 załogantami. Po południu moje córki Danusia i Agnieszka przywiozły nam załogantki – wnuczki Olgę i Maję i w ten sposób załoga „Beldy” była także w komplecie. Do końca 26.06 (piątek) witaliśmy się, biesiadowaliśmy, do późna okupowaliśmy piwny ogródek, a potem rozmowy i wspomnienia przenieśliśmy do jachtów.

W sobotę 27.06 o 10.00, prawie w komplecie przybyliśmy pod siedzibę Gdańskiego Oddziału PTTK.

Czekał tam na nas przewodnik, który zaprosił nas na „oddziałowe salony PTTK”, gdzie w imieniu nieobecnego prezesa Stasia Sikory przywitała nas jego żona – członek Zarządu Oddziału.


Były krótkie grzeczności, powitania, a na stołach moc ciastek i kawa. Oglądając pokaz multimedialny o Gdańsku i jego atrakcjach „zniszczyliśmy” słodkości, a zaproszeni przez przewodnika poszliśmy na krótką, ale ciekawą, trasę wycieczkową. Upał wydatnie skrócił nasz spacer. Zalegliśmy niedaleko Neptuna popijając złocistego kapera.

Po południu część uczestników rejsu ruszyła dalej w miasto, a pozostali wrócili do mariny, gdzie znajdujące się nieopodal olbrzymie koło młyńskie zachęcało do jego skorzystania, aby podziwiać piękny Gdańsk z góry. Widok był urzekający, warto było tam wjechać. Zajęcia w grupach przeciągnęły się do białego rana.

Sobota to indywidualne zwiedzanie Trójmiasta, spotkania z rodzinami i znajomymi, a wiec pełen relaks i towarzyski nastrój.

W niedzielę 28.06 po odprawie sterników, gdzie omówiłem przebieg trasy i zwróciłem uwagę na ewentualne zagrożenia wypłynęliśmy do Kątów Rybackich. Opóźnienia na trasie, przestoje w śluzie Przegalina i Gdańskiej Głowie spowodowały, że do Rybiny dotarliśmy pod wieczór. Zmęczeni etapem i słońcem postanowiliśmy „zalec”, tym bardziej, że na lewym brzegu rzeki Szkarpawy władze gminne korzystając ze środków unijnych pobudowały piękne nabrzeże oraz budyneczek z węzłem sanitarnym.


Parę kroków dalej dwa sklepy kusiły swym asortymentem. Odprawa sterników miała odpowiedzieć, czy jesteśmy za dalszym płynięciem zgodnie z programem Wisłą Królewiecką do Kątów Rybackich, czy wybieramy zasłużony nocleg i rankiem obieramy kurs na Elbląg. Zgodnie z zasadą demokracji „sterowanej” przyjęliśmy moją koncepcję, że ten zakątek Zalewu Wiślanego, dobrze znamy, a droga powrotna usiana jest sieciami i innymi niespodziankami, więc zdecydowaliśmy, że płyniemy do Elbląga.


Tak też uczyniliśmy i płynąc Szkarpawą „wjechaliśmy” na Nogat, aby skręcić w Kanał Jagielloński i rzeką Elbląg, do harcerskiej mariny, położonej na prawym brzegu rzeki Elblag. Stąd łatwo dojechać do centrum i pięknej, odrestaurowanej starówki. H.O.M. - czyli Harcerski Ośrodek Morski, od wielu rejsów nam dobrze znany i zazwyczaj gościnny, przyjął nas bez entuzjazmu i bez specjalnego zainteresowania. Mając skalę porównawczą, widać, że nic się tu nie zmienia, „stagnacja i bezkrólewie”. Wieczorem, zgodnie z programem i na życzenie solenizanta Pawła Czudowskiego, który od Gdańska zaokrętował się na „Gniewku Radosławie”, rozpaliliśmy ognisko w kręgu harcerskim. Na stół „przybyły” różne smaczności, a Paweł przyniósł kosz pełen napitków i doskonałej, swojskiej wędliny. Było „Sto lat”, pamiątkowe zdjęcia i śpiewy. Cudownie czuć było atmosferę zbratania i przyjaźni. Ustaliliśmy godziny otwarcia mostu zwodzonego w Elblągu, nazajutrz, punktualnie wypłynęliśmy w kierunku słynnych, będących światową osobliwością pochylni. Olbrzymie, ekologiczne i ornitologiczne wrażenie zrobiło na wszystkich jezioro Drużno, będące w całości rezerwatem przyrody. Z otwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami chłonęliśmy piękno natury podziwiając łąki grążeli i nenufarów, wśród których uwijały się perkozy, małe kaczuszki, a gdzieś w oddali bieliły się łabędzie. Kto tego nie widział, jest biedniejszy o doznania, które gloryfikują naszą Ojczyznę, naszą Ojcowiznę i cementują patriotyzm oraz poczucie dumy, że jest się Polakiem.

Przepraszam za te duże słowa, za ten patos, ale tak właśnie odczuwam piękno naszego krajobrazu.

Do pierwszej pochylni Całuny dobiliśmy koło południa. Widać było świeżość, a tablice informacyjne podkreślają finansowy wkład Unii Europejskiej w remont tego cudu hydrotechniki. Jednak my, użytkownicy dróg wodnych, patrzymy głównie pod kątem ułatwień i przydatności do uprawiania turystyki wodnej przez kajakarzy, motorowodniaków i żeglarzy. Od pierwszego momentu odnieśliśmy wrażenie, że ten remont czy też renowacja były robione głównie dla potrzeb żeglugi elbląsko-ostródzkiej, a więc komercji, a nie indywidualnych turystów. Nie zabezpieczono godnego postoju dla jachtów oczekujących na swoją kolej. Brak jakiejkolwiek infrastruktury socjalno-bytowej. Dalby stalowe, pomalowane na czerwono, ale niezabezpieczone drewnem czy gumą, obijały nasze łodzie, a wartki nurt „spustów” wody rzucał nas na nie. Prawie wszystkie jachty „zaliczyły” spotkanie z dalbami. Może to celowe działanie, bo po pokonaniu wszystkich pochylni białe jachty nabrały barw narodowych. Najbardziej ucierpiał Mietek K. na „Siwym”. Zaliczył dziurę w burcie, całe szczęście, że powyżej linii wodnej.

Po tych niepotrzebnych przygodach dobrnęliśmy do ostatniej pochylni Buczyniec, gdzie zamierzaliśmy zrobić postój na późny obiad i przenocować. I tu kolejne rozczarowanie. Pochylnię tę pamiętaliśmy z ubiegłych lat z fajnego baru, sklepu z pamiątkami itp. A tu pustynia! Kompletnie nic! Zwiedziliśmy muzeum Kanału Elbląsko-Ostródzkiego i zadecydowaliśmy, że płyniemy do zatoczki na początku jeziora Ruda Woda. Znaliśmy to miejsce, nieopodal jest kąpielisko i punkt gastronomiczny, a 1,5 km dalej dobrze zaopatrzony sklep spożywczy oraz stacja paliw, gdzie można uzupełnić wysychające zbyt prędko baki.

Pod wieczór kolejno wpłynęliśmy do zarośniętej zatoki. Z uwagi na brak miejsc rozbiliśmy się na trzy grupki, ale w zasięgu wzroku i głosu. Po upalnym dniu kąpiel w czystej wodzie jeziora i spać. Po „przeżyciach pochylniowych” i konieczności dokonania drobnych napraw i uzupełnieniem zaopatrzenia, zarządziłem dzień bosmański. Nasze dzieci – Olga, Maja i Jasiu głównie zażywały kąpieli, wędkarze łowili ryby, sternicy robili przegląd techniczny jachtów. Jednym słowem pracowity dzień, jakże potrzebny po przepłynięciu połowy trasy.

W czwartek 3 lipca po śniadaniu, w ustalonym szyku wyruszyliśmy do Ostródy.


Miłomłyn pozostawiliśmy na powrotną trasę. Kanał elbląski odczuł tę przeszło dwuletnią przerwę w żegludze i porządnie zarósł. Do tego niski stan wody uczynił nasze pływanie trudnym, a w niektórych momentach niebezpiecznym. Co chwilę trzeba było oczyszczać śruby z zielska i innych wodorośli. Z przeszkodami, ale szczęśliwi dobiliśmy w komplecie do portu LOK w Ostródzie. Przywitał nas zaprzyjaźniony bosman Jacek. Ulokował nas w wolnych miejscach przy głównym pomoście. Po dawnej znajomości potraktował nas ulgowo i udostępnił całą bazę przystani. Załoganci rozbiegli się po okolicy szukając słynnego baru, gdzie serwowano doskonałą smażoną i wędzoną sielawę oraz pyszne lokalne piwo. Nic z tego! Zamknięte! Trzeba było iść do nieco oddalonego miasta. Zrobiliśmy także korektę naszych planów. Zrezygnowaliśmy z wycieczki na pola Grunwaldu. Większość z nas tam była, a żar lejący się z nieba i potrzeba drobnych napraw utwierdziły nas w słusznej decyzji.

W tej sytuacji w piątek od rana ruszyliśmy w drogę powrotną, robiąc sobie dłuższy postój na lunch w Miłomłynie. Tutaj dużo się zmieniło.

Gmina, korzystając ze środków unijnych, zbudowała pomost dla jachtów, a restauracja zachęcała smacznym jadłem. Uwinęliśmy się do 15.00 i ruszyliśmy do Zalewa. Zalewo znalazło się w naszym programie za usilną namową mojego przyjaciela Staszka Kasprzaka, który argumentował to brakiem miejsc postojowych w marinach Iławy i panującym tam tłoku. Wabił nas obietnicą zwolnienia z opłat portowych w nowej marinie, która uhonorowana była w 2014 r. nagrodą „Przyjaznego Brzegu”. Biorąc pod uwagę te argumenty ruszyliśmy w najdłuższą chyba trasę, albowiem trzeba było do wieczora pokonać długi odcinek kanału, wpłynąć na Jeziorak i kursem na północ pokonać przeszło 15 km jeziora, a potem przepłynąć Kanał Dobrzycki (4 km, wśród trzcin i niemiłego zapachu).

Ściemniało się, kiedy wypłynęliśmy na piękne, choć katastrofalnie zdegradowane jezioro Ewingi. Bezbłędnie nawigowaliśmy na wieżę kościoła w Zalewie. Po chwili ukazały się nam zabudowania nowoczesnej mariny. Profesjonalne pomosty, piękne zaplecze i życzliwość bosmanów przywitały nas w Zalewie.

Późnym wieczorem zjawił się Staszek K., jako pełnomocnik burmistrza Zalewa ds. wodnych i główny koordynator projektowania i budowy mariny. Do późna zwiedzaliśmy obiekty mariny i jej piękne otoczenie. Zmęczeni, ale zadowoleni daleko po północy „oddaliśmy się w objęcia Morfeusza”. Jutro ostatni dzień rejsu i uroczyste zakończenie rejsu przy ognisku. O godz. 10.00 pani Kacprzak – lokalny przewodnik – czekała na naszą grupę. Wręczyła nam kartkę z rymowanym tekstem i oznajmiła, że ten pełen tajemnic i zagadek wiersz oprowadzi nas po historycznym Zalewie i pozwoli odkryć jego uroki.

Z nieba lał się żar, a grupa w zwartym ordynku podążała za przewodniczką. Faktycznie, Zalewo - dawny ośrodek przerobu drewna, a później garbarstwa, dzięki dobrym gospodarzom miasta lśnił czystością i kwiatami. Szkoda tylko, że tak nowoczesna i funkcjonalna marina powstała nad jeziorem, w którym strach było zanurzyć stopę. Według zapewnień Staszka K. istnieje plan rewitalizacji jeziora i za 10 lat będzie się można w nim kąpać. Oby się to ziściło!


Nasze dzieciaki znalazły sposób na ochłodzenie się, polewając się wodą. Zrobiliśmy im prysznic, a lody z pobliskiego sklepu całkowicie ich udobruchały. Upał wygnał wszystkich z jachtów. Zimne piwo i cień pod grzybkiem pozwolił nam przetrwać do zachodu słońca. Tylko załoga „Gniewka Radosława” pozostała w jachcie.

Temperatura sięgała 35 st. C, a Ryszard przygotowywał obiad, tzn. wspaniałą polską fasolówkę na wędzonce. Zapach jej drażnił nasze nozdrza i wzmagał apetyt. Znaliśmy już kunszt kulinarny Rysia i wiedzieliśmy, że będzie to hit. I był!


W wyznaczonym miejscu bosmani zorganizowali ognisko żeglarskie, zabezpieczając nas w drewno. Kiełbaski i inne przysmaki wyjęli z bakist sternicy i gdy rozgwieździło się niebo, rozpoczęliśmy biesiadę. W jej trakcie zjawił się niezawodny Stasiu Kasprzak, który przywiózł materiały reklamowo-informacyjne, pamiątkowe koszulki, które rozdzieliliśmy wśród uczestników tego zakończenia. Masze dzieciaki - Maja i Jasiu, z własnej inicjatywy przygotowały mały program artystyczny. Maja zadeklamowała piękny wiersz i zaśpiewała „hymn” żeglarski „Gdzie ta keja?”. Jasiu, nasz wirtuoz skrzypiec, który już kilkakrotnie grał nam przy ogniskach, dziś zagrał jak natchniony. Dziadek Hirek i my z Basią byliśmy dumni i mieliśmy poczucie, że tych dzieciaków „zaraziliśmy” wodną tułaczką. Były przemowy, toasty, ale najważniejsza była wspaniała atmosfera podtrzymywana przez dźwięki szant i ballad, które puszczali nam bosmani. My nuciliśmy je w rytm iskierek i spadających gwiazd. Kończyła się cudowna przygoda. Wspólnie ustaliliśmy, że spotkamy się na zlocie Instruktorów Turystyki Żeglarskiej, który co roku organizuje Komisja Turystyki Żeglarskiej ZG PTTK, a ma to się odbyć w Załęczu Wlk. koło Wielunia w dniach 24-27.09.2015 r.

Mam nadzieję, że wszyscy, którym pozwoli zdrowie i czas przyjadą nad Wartę, aby spotkać się i retrospektywnie ocenić wspólnie przeżytą przygodę.

Subiektywna relacja

Komandora koordynatora rejsu

Edwarda Kozanowskiego

P.S. Dziękuję Jurkowi Szychowiakowi, który mnie wspierał i w dużej części sponsorował rejs oraz Hirkowi Torbickiemu, który był gotowy w każdej chwili udzielić bosmańskiej pomocy. Znał się na prawie wszystkim, a co najważniejsze, był uczynny i serwował zawsze celną i dobrą radę. Wdzięczny jestem także Januszowi Matuszykowi, który mimo, że już wiedział, iż nie będzie uczestniczył w rejsie, przesłał dla uczestników drobne gadżety w postaci długopisów i kalendarzy na 2016 rok oraz Rysiowi Grzegorzewskiemu, że jest z nami i znajduje w tym osobistą satysfakcję i „paliwo” do dalszego działania.

Dziękuję.

Do zobaczenia.

A-hoj!

Kilka refleksji z rejsu do Brukseli

Nasza część rejsu rozpoczęła się 30.06.2014 r w Kostrzynie nad Odrą, gdzie wspólnie z Bernasiem zwodowaliśmy dźwigiem łódki, przy okazji poznając ich wagę (gdzie to się wszystko zmieściło ?!). Nie mieliśmy wiele czasu i już pierwszego dnia około godz. 16.00 cumowaliśmy w Oderbergu.

Nie będę opisywał tutaj ze szczegółami trasy rejsu, odwiedzanych miejsc i opisów spotkań ze spotkanymi żeglarzami, bo zawsze to byłaby to subiektywna ocena, a nie o to w tej reminiscencji chodzi. Skupię się raczej nad sama trasą, jej oznakowaniem, sposobami przechodzenia przez śluzy, przygotowaniem infrastruktury do turystyki wodnej oraz różnic pomiędzy poszczególnymi państwami.

Jak wyżej wspomniałem, nasz rejs rozpoczęliśmy w dwie łódki, by po dwóch dniach spotkać się na zachód od Berlina z pozostałymi uczestnikami rejsu, którzy albo wcześniej popłynęli tą samą trasą, albo Szprewą, również zameldowali się w zaprzyjaźnionym jacht klubie na wyspie Lindwerder. Tam w dniu 4.07.2014 r, w siedem łodzi (Amper, Bernaś, Gaja, Lupus, Mrówka, Pańcia, Stanal) rozpoczęliśmy rejs upamiętniający 10 lecie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej                           i przeprowadzonej w 2004 r akcji Powitania Unii Europejskiej na polskich wodach. Wtedy witaliśmy zachodnich wodniaków na polskich wodach, teraz po dziesięciu latach wieźliśmy mapy i materiały promocyjne, z zaproszeniem na polskie szlaki wodne.

Wracając do charakterystyki szlaków wodnych po których przyszło nam płynąć ,od razu zrobię małe zastrzeżenie, nie będzie „obiektywnych” opisów, będą tylko te odnoszące się do zauważonych przeze mnie szczegółów i oceny przydatności napotkanych zjawisk dla żeglugi turystycznej.

Podczas wędrówki posługiwaliśmy się mapami i przewodnikami różnych wydawnictw oraz mapą elektroniczną Navionics XG 46. Niestety co wydawnictwo, mapa to różne dane. Brak lub niepełne oznakowanie kilometrowe na brzegu, niekompletne lub nieaktualne oznakowanie, nagminnie używany przy wskazaniu portu przemysłowego piktogram jachtu, przypisany do oznaczania przystani/marin (istna zgaduj zgadula) itp.

Najlepiej na tym tle prezentują się mapy i oznakowanie brzegowe w Niemczech, jeszcze raz potwierdza się prawda o niemieckim ordnungu.

Widoczne z daleka słowne (SPORT) i graficzne oznakowanie miejsc przeznaczonych do oczekiwania jachtów turystycznych na otwarcie śluz, oraz umieszczone tam przyciski interkomu i podane nr. kanału UKF umożliwiające kontakt z obsługą śluzy     i są bardzo pomocne zwłaszcza przy ogromnym ruchu towarowym. W Niemczech obowiązuje zasada mówiąca o otwarciu śluzy w przypadku oczekiwania przynajmniej trzech łodzi turystycznych. My nie mieliśmy tego problemu i nigdy nie czekaliśmy przy pomostach zbyt długo, oczywiście jak wszędzie bezwzględne pierwszeństwo przy śluzowaniu ma żegluga profesjonalna.

Na trasie jest również sporo wydzielonych miejsc umożliwiających bezpłatny i bezpieczny postój, nawet przez trzy doby. Nie ma tam niestety toalet czy wody, zawsze są za to pojemniki na śmieci.

Mittellandkanal przy swoich 320 km długości mógłby wydawać się nudny, typowa przemysłówka, gdzie dzień i noc zasuwają barki i różnego rodzaju zestawy niczym jak na przysłowiowej Marszałkowskiej, okazał się całkiem przyjaznym i bezpiecznym miejscem. Wystarczy wymienić mijany Magdeburg (początek kanału), Wolfsburg (miasto volkswagena), Hanower czy Munster (wspaniała starówka) już na kanale Dortmund-Ems.


Potem oczami strachu widzieliśmy Ren, ale jak to często bywa, nie taki diabeł straszny jak go malują. Zachowując zdrowy rozsądek i trzymając się prawego brzegu (4-6 m głębokości), przy tak dużym uciągu wody żegluga przynosi sporo frajdy. Staraliśmy się nie wchodzić nikomu przed dziób, choć czasami czuliśmy się lekko nieswojo gdy np. płynące całą szerokością rzeki, trzy ogromne, podwójne (na szerokość) zestawy barek wyprzedzały lub omijały nas. Małe łupinki pośród wielgachnych barek.

Podsumowując koszt postojów w niemieckich przystaniach to rząd wielkości 6 € (najtańsza przystań w Wesel na Renie, płatne do koperty, wrzucanej do skrzynki przy bramce wejściowej na pomosty, do 16 € w Bergu, koło Brandenburga, średnio około 10-12 € za dobę, z prysznicem czasem prądem). Generalnie wszędzie urzęduje bardzo pomocny i uczynny hafenmajster.

Dalej Holandia, trochę inny świat, już nie tak poukładany i przewidywalny jak Niemcy, ale na swój sposób piękny, zwłaszcza płynąc tak jak my przez Arnhem, Utrecht do Amsterdamu. Wszystkim na długo w pamięci pozostanie jazda wąskim  kanałem, pod niesamowitą ilości mostów, przez historyczne centrum Utrechtu.

Holandia jest wspaniała i niepowtarzalna, całymi kilometrami wzdłuż mijanych brzegów kanałów i rzek mogliśmy podziwiać zamieszkałe barki. Barki, domy, wręcz małe rezydencje, z własnymi ogródkami, trawnikami, tarasami czy pomostami dla przycumowanych łódek. Intrygująco w takich miejscach wyglądały całe szpalery różnokolorowych hortensji. Urzekające.

W zasadzie również w Holandii nie mieliśmy większych trudności ze zgraniem posiadanych map z miejscem aktualnego pobytu. Oznakowanie na mapach i w terenie nie było już tak dokładne i systematyczne jak w Niemczech, ale urok mijanych miejsc w pełni rekompensował nam te braki.

Miejsca oczekiwania na prześluzowanie to ogromne i długie ściany z polerami, obłożone drewnem, przy których czekają wielkie barki jak i małe jednostki turystyczne. Ceny za postój wielkościowo podobne do cen niemieckich, choć w większości przypadków w cenie jest już wszystko, również hafenmajstrowie niezwykle uczynni i życzliwi oraz bardzo zaciekawieni jachtami pod biało czerwoną  banderą. Tylko w kilku miejscach gościli wcześniej polskie jachty.

Z Amsterdamu przez Rotterdam i Dordrecht dopłynęliśmy do Antwerpii w Belgii. Ciekawie wyglądała granica pomiędzy obydwoma krajami, to po prostu sygnalizatory świetlne, ustawione na obu brzegach rzeki, oczywiście z zapalonymi zielonymi światłami.

Antwerpia to jeszcze inna historia, poznałem to miasto podczas rejsów Darem Młodzieży i nigdy nie mogę wyjść z zachwytu nad tym starym, portowym miastem.

W Belgii obowiązuje winieta w formie naklejki na pływania po wodach śródlądowych, w naszym przypadku to kwota 40 €, na okres trzech miesięcy, płatna na pierwszej śluzie po przekroczeniu granicy. Na wielu śluzach proszono nas o podanie nazwy własnej jachtu lub notowano ją w celu weryfikacji. Przynajmniej tak to wyglądało.

Z przykrością skonstatowaliśmy, że Belgia ma najsłabiej oznakowane drogi wodne. Tak na mapach jak i w terenie, prawie całkowity brak kilometrówki, słaba lub żadna informacja o możliwości cumowania, dopiero po „chwili” zorientowaliśmy się, że pomalowane na żółto polery to miejsca bezpłatnego cumowania łodzi turystycznych.

Zresztą w znacznych niekiedy odległościach od siebie.

Z Antwerpii popłynęliśmy do Brukseli –teoretycznie celu naszego rejsu. Cumowaliśmy w jedynej w mieście przystani, w królewskim jacht klubie. Miejsce ładne, z pełną infrastrukturą, choć swoją świetność mającą już poza sobą. Do centrum trzeba dojechać tramwajem, ponad dziesięć przystanków, ale każde niedogodności i czas dojazdu rekompensują później widoki miejsc, parków                  i zabytków. Nie mogliśmy nie zrobić sobie fotki przy gmachu Parlamentu Europejskiego. Po brukselskiej starówce można błąkać się godzinami, podziwiając wspaniale zachowane zabytki, robiąc fotki przy sikającym chłopczyku i dziewczynce (o której nie wszyscy wiedzą). Polecam doskonałą belgijska czekoladę.

Płynąc dalej na południe dopłynęliśmy do jednej z najdłuższych wodnych pochylni w Europie. Długość 1,5 km, a różnica poziomów 70m. Po dotarciu na szczyt byliśmy najwyżej w stosunku do poziomu morza podczas całego tegorocznego rejsu -115 m. npm. Zresztą widok z „góry”, przy panującej pogodzie był znakomity.

Osobnego miejsca wymaga opis wyglądu dalszego szlaku, całymi kilometrami to wybetonowany skośnie, na wysokość 2-3 m powyżej powierzani wody kanał, bez możliwości przycumowania małą łodzią. Nie potrafiliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, po co tak zabetonowano tak długie odcinki, tym bardziej, że miejscami odnajdowaliśmy fragmenty zupełnie płaskie lub zalesione, z nieuzbrojonym brzegiem.

Teoretycznie wyglądało to na zabezpieczenie przeciwpowodziowe, z drugiej strony przerwy, które zauważyliśmy jakby przeczyły temu. Takim obetonowanym szlakiem dopłynęliśmy do Charleroi. Miasto wydawałoby się niosące w swej nazwie konotacje historyczne, okazało się stolica trochę już zdegradowanego zagłębia przemysłowego (taki nasz Śląsk czy niemieckie Zagłębie Rury). Pewnie już nigdy w innym miejscu nie będziemy mieli możliwość przepłynąć przez środek pracującej huty stali. Gdzie jest śluza, a jedno nabrzeże to miejsce przy którym rozładowuje się rude i złom, a drugie to miejsce załadunku, z magazynów walcowni, gotowych wyrobów.

Odcinek ten dał się nam bardzo we znaki, z powodu braku sensownego miejsca do postoju, zmuszeni byliśmy płynąć w tym dniu przez 12 godz.

Za to wpływając w Namur na Moze, przenieśliśmy się w inny świat. Choć dalej płynęliśmy przez bardzo zurbanizowane tereny, jednak bliskość silnie zalesionych i pagórkowatych Ardenów oraz meandrowanie rzeki sprawiało wrażenie, że płyniemy przełomem Dunajca.

Później był Liege (zupełnie nieciekawe miasto, choć ładnie zlokalizowana w centrum miasta spora przystań, w godzinach nocnych oferowała tylko jedną toaletę i jeden natrysk). Trochę dziwne, ale nie zastanawialiśmy się dłużej nad tym. Płynąc dalej ponownie wracamy do Holandii. Szlak prowadzi przez wielkie rozlewiska Mozy, istny raj dla wodniaków. Próbujemy znaleźć jakieś sensowne miejsce, gdzie moglibyśmy zostawić nasze okręty na zimę. Płynąc powoli w dół Mozy przepływamy przez najstarsze miasto Holandii – Maastricht, miejsce gdzie w 1992 r podpisano traktat tworzący Unię Europejską. Przechadzając się po brukowanych uliczkach miasta, ze wszystkich stron spogląda na nas historia. Ta dawna i ta która dopiero co zapisała się w dziejach miasta i Europy. Fajne uczucie satysfakcji i zadowolenia, że możemy , dzisiaj, bez żadnych problemów podróżować gdzie oczy lub woda nas poniosą. Rewelacyjne poczucie wolności, gdzie tylko nasza pomysłowość nas ogranicza.

Płynąc dalej przez Maasbracht podziwiamy zagospodarowanie ogromnych rozlewisk, po których pływają niezliczone ilości jachtów żaglowych i motorowych. Istny raj dla wodniaków, dziesiątki marin i przystani. Doskonale wyznakowanych, z tablicami informacyjnymi widocznymi już z daleka. Prawie nasze Mazury.

W dniu 16.08.2014 r dopływamy do Rermont, gdzie znajdujemy zaciszną marinę, doskonale przygotowaną technicznie do slipowania i przechowywania łodzi w okresie zimowym.

Tak na marginesie, na pobliskim ogromnym rozlewisku, jak zgodnie przyznaliśmy, na pewno cumuje więcej łodzi niż w całej Polsce razem.

Pertraktacje z hafenmajstrem w sprawie zimowania, okazało się, że właścicielem mariny, choć długie zakończyły się powodzeniem. Największą trudność sprawiło mu przeliczenie kosztów przechowywania łodzi na lądzie przez 10 mc. Tam standardowy okres zimowania trwa od 1 listopada do 31 marca i nie jest wcale zabójczy dla kieszeni armatora jachtu. Zupełnie inna bajka to koszty bezpiecznego przechowania naszych łodzi do przyszłorocznego sezonu. Gentelmani o pieniądzach nie mówią, muszą je mieć, zgodnie z przysłowiem „jak masz statki, to masz wydatki”.

Po wyjęciu z wody czterech łodzi (jedna wróciła na kołach do Polski), myciu, sprzątaniu wnętrz, polerowaniu kadłubów, zabezpieczaniu przez wiatrem i śniegiem (choć ponoć występującym w śladowych ilościach) w dniu 20.08.2014 wsiadamy do zamówionego busa, który bez problemów odwozi nas do naszych prywatnych, domowych portów. Odjeżdżając z przystani, chyba każdemu z nas zakręciła się łezka w oku, że to już, że tak szybko, a było tak fajnie. Całe szczęście, że czerwiec już blisko.

Do zobaczenia w przyszłym roku na rzekach i kanałach Francji, potem… już tylko wody Dunaju.

Wojtek Skóra

Relacja z XXXI Kursu i Zlotu Instruktorów Turystyki Żeglarskiej PTTK

„Serpelice 2014”

Coroczny kurs i zlot instruktorów turystyki żeglarskiej PTTK w tym roku odbył się     w dniach 2-5.10.2014 r Serpelicach, w przepięknej miejscowości zlokalizowanej nad Bugiem, na jego przełomie. Miejscowości mającej to coś w sobie, że każdy, kto choć raz spędził tu jedną noc, będzie chciał ponownie przyjechać.

Tak samo było i ze mną, zostałem oczarowany kilka lat temu Serpelicami i przyjeżdżając tu jeszcze kilkakrotnie, zgodnie z tradycją organizacji zlotów, co roku w innej części Polski, wiedziałem gdzie odbędzie się XXXI Kurs i Zlot PTTK.

Magiczna okolica, a przy tym sensownie i ze smakiem zagospodarowany Ośrodek Wypoczynkowy „Urocza”, oraz przesympatyczni właściciele Bogusława i Andrzej Dudziakowie, dawali pewność udanego pobytu.

Przyjeżdżając w czwartkowe do południe na Podlasie, słynące z grzybnych lasów, mieliśmy nadzieję na obfite zbiory, lecz brak od prawie miesiąca deszczu zniweczył naszą wiarę na własne marynowane grzybki. Za to przyjeżdżając jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem zlotu mieliśmy czas na długi spacer pośród nieskażonej przyrody, w ciszy i spokoju.

Pomimo nieraz znacznych odległości jakie przyszło pokonać uczestnikom kursu i zlotu prawie wszyscy wieczorem 2 października melduje się w ośrodku Urocza. Część zamieszkała w pokojach hotelowych, część w ogrzewanych domkach kampingowych z łazienkami. Pierwsze powitania i nie kończące się opowieści o mijającym sezonie, przeżytych przygodach, wrażeniach i spotkanych osobach, ciągnęły się do późna w nocy.

Drugi dzień, jak to już jest w zwyczaju zlotów poświęcony jest krajoznawstwu. Co roku odwiedzając inne regiony Polski, mamy możliwość poznania nieznanych nam dotąd miejsc, zobaczenia zabytków oraz pomników historii i przyrody. Tak również było w tym dniu. Autobus PKS Łosice punktualnie podjechał pod bramę ośrodka i mogliśmy dojeżdżając w luksusowych warunkach, rozpocząć zwiedzanie Janowa Podlaskiego, Siemiatycz, Drohiczyna i Grabarki.

Patrząc na mapę mogłoby się wydawać, że odległości niewielkie, ale jedyny most w okolicy, na Bugu w Kózkach, zdecydowanie wydłużał drogę i czas trwania naszej krajoznawczej eskapady.

Przejazd do Janowa Podlaskiego choć szybki, przysporzył nam wielu wrażeń, przejeżdżaliśmy bowiem przez jeden z najładniejszych fragmentów przełomu  i nadbużańskich łąk. Zwiedzając stadninę koni arabskich w Janowie Podlaskim mieliśmy okazję, dzięki posiadającej ogromną wiedzę i bardzo kompetentnej  przewodniczce, poznać stadninę, jej dzieje i tragiczną historię hodowli koni podczas zaboru rosyjskiego i okupacji hitlerowskiej. Poznać historię najznakomitszych ogierów i klaczy, zobaczyć nowoczesne zabudowania stadniny, padoki i konie           w galopie. Ten odgłos i gracja ruchu, chyba u każdego wywołała dreszczyk wzruszenia i pewnej nostalgii. Przypominając powiedzenie Krzysztofa Baranowskiego: „trzy rzeczy są najpiękniejsze na świecie, to kobieta w tańcu, koń w galopie i statek pod pełnymi żaglami”, dwie już mogliśmy w pełni potwierdzić,            o pierwszej mówiącej o kobiecie w tańcu mogliśmy się przekonać podczas wieczornego grilla, z muzyką i tańcami naszych własnych muz.

Niezmiernie interesująca, zachęcająca do słuchania kronika hodowli koni arabskich, położenie obiektów i padoków dla koni, sposób opowiadania o historii         i dniu dzisiejszym stadniny, bezpośredni kontakt z końmi w zagrodach, spowodował znaczny niedoczas w programie wycieczki, tym bardziej, że kierowca autokaru był zobligowany do przestrzegania surowych norm czasu pracy za kierownicą.

Szybki przejazd do Siemiatycz, przez Sarnaki, miejsca spektakularnej akcji przechwycenia wiosną 1944 r przez polskie podziemie, niewybuchu rakiety V2 i późniejsze przekazanie jej części do Londynu i w Siemiatyczach spotykamy się z Kamilem, naszym przewodnikiem po dalszych atrakcjach tego dnia. Zwiedzamy kościoły, cerkwie, synagogę, charakterystyczne miejsca w historii tak wielokulturowego miejsca jakim było i jest Podlasie. Gdzie katolicyzm przeplata się    z prawosławiem, gdzie nikogo nie dziwią dwa różne, ustawione obok siebie krzyże, gdzie Grabarka, Częstochowa prawosławia, przyciąga nie mniejsze rzesze swych wyznawców niż polska stolica maryjnego kultu. Gdzie ludzie żyją w zgodzie, są sobie pomocni i życzliwi, a przy okazji potrafią wspólnie obchodzić swoje religijne święta, nie ważne, że oddalone od siebie czasowo o 13 dni.

Niedaleki Drohiczyn ze swym wzgórzem zamkowym z którego rozpościera się wspaniały widok na następny z przełomów Bugu, daje chwilę odpoczynku i pokazuje swe zabytki. Zwiedzamy siedzibę biskupów drohiczyńskich i muzeum kajakarstwa,    o istnieniu którego niewielu uczestników wycieczki wiedziało. Niezmiernie miłym dla podniebienia zgłodniałych już zlotowiczów był obiad w restauracji Irena, gdzie podano nam miejscowy specjał - zaguby. Nie wyjaśnię co to jest, proponuję sprawdzić osobiście, zapraszam, bo warto, danie jest wyśmienite w smaku z karkówką i czerwoną kapustą.

Dojeżdżając do wcześniej już wspomnianej Grabarki, świętej góry polskiego prawosławia, zwiedzamy cerkiew, słuchamy opowieści o pobliskim klasztorze, mamy możliwość napić się ozdrowieńczej wody ze źródełka bijącego u podnóża góry. Spacer obok tysięcy wotywnych krzyży, na każdym robi przeogromne wrażenie i skłania do zadumy nad przemijającym tak szybko czasem, jego marnością, a może   i niespełnieniem.

Krzyże duże, średnie, małe i takie które ledwo widać, wykonane z metalu, kamienia, drewnianych bali, powstałe ze związania dwóch patyków, prawie już rozsypujące się z upływu czasu, wyzwalają wręcz oczyszczające katharsis.

Spory niedoczas z planem podróży, dziewięciogodzinny, ustawowy czas pracy kierowcy autokaru, nie pozwolił nam na zrealizowanie ostatniego punktu piątkowego zwiedzania. Spojrzenie w Mielniku, z punktu widokowego na jedyną działająca w Polsce odkrywkową kopalnie kredy. Widok niezmiernie intrygujący, lecz realia zmusiły nas do szybkiego powrotu do Serpelic.

Przygotowując w tajemnicy z Pawłem Czudowskim wystawę pt. „Nasi najlepsi” pokazującą działalność społecznikowską, udział w niezliczonych rejsach i zlotach Edka Kozanowskiego, w towarzystwie niezastąpionej żony Basieńki, chcieliśmy jako KTŻ ZG PTTK wyrazić szacunek i oddać honor żeglarzowi, który potrafił zainicjować i poprowadzić pierwsze rejsy łodziami śródlądowymi na pobrzeże Bałtyku. Który dał przykład i pokazał, że nie rygorystyczne ograniczenia administracyjne, a zdrowy rozsądek, wiedza i umiejętność przewidywania powinny być podstawową przesłanką zezwalającą na pływania morskie.

Dodatkowo miałem przyjemność wręczyć Edziowi dyplom przyznany przez ministra sportu i turystyki, za długoletnią pracę w jury konkursu „Nagroda Przyjaznego Brzegu”. Później była jeszcze lampka szampana, gratulacje, uściski dłoni, podziękowania. Dla nas ogromna satysfakcja, dla Edka wzruszenie ale i chwila zadumy.

Wieczór zakończyła kolacja z grilla, z prawie niezliczona ilością karkówki, kaszanki, kiełbasek i różnorakich domowych ciast i napitków.

Specjalnie zbudowane, przestronne, zadaszone miejsce na kominek i ognisko zachęcają do długiej biesiady. A wszystko okraszone muzyką na żywo, dźwięk akordeonu i śpiew naszego zapiewajły rozchodził się do samej północy i prawie wszystkich uczestników zlotu bawił i rozgrzewał do końca.

Następny dzień, przy równie pięknej jesiennej pogodzie, pozwolił nam w trzech grupach pożeglować, specjalnie przystosowanym na płytkie wody bocznokołowcem, w górę Bugu, aby podziwiać od wody nieskażoną niczym przyrodę, usłyszeć cichutki plus wody, poczuć na twarzy ciepło słonecznych promieni i delikatny powiew wiatru.

W tym czasie pozostali uczestniczyli w kursie nauki udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej, ucząc się rzeczy nowych lub pogłębiając praktycznie na fantomach, wcześniej zdobyte umiejętności. W wielu przypadkach okazało się, że wiedzieć wcale nie znaczy umieć i kilka osób po raz pierwszy skutecznie mogło nauczyć się prawidłowego wykonywania sztucznego oddychania i masażu serca. A że nie jest to ani łatwa ani lekka czynność, wielu szkolącym się, pot na czole kroplił się obficie.

Pozostały do obiadu czas przeznaczony został na rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami na instruktorów, pozostali uczestnicy zlotu mogli podziwiać przyrodę    i zabudowę Serpelic.

Po obiedzie KTZ ZG PTTK zebrała się na swym posiedzeniu, aby omówić i ocenić mijający sezon żeglarski: rejs po Pętli Żuławskiej i do Brukseli z okazji X lecia przystąpienia Polski do UE, zatwierdzić listę przyszłorocznych imprez objętych patronem KTŻ, wyznaczyła zadania na najbliższy okres, wysłuchała informacji o kończącej się, XI edycji konkursu „Nagroda Przyjaznego Brzegu”.

Niezwykle ciepły sobotni wieczór ponownie zapraszał do ogniska i na samodzielnie pieczone kiełbaski. Odbył się również konkurs –„grill na różne sposoby- co można smacznego przygotować na ogniu”. Chętnych do udziału w konkursie było wielu         i uniemożliwiło jednoczesne przygotowanie na ogniu wszystkich smakołyków. A były przeróżne: od prażonych w miodzie orzechów włoskich, poprzez plastry cukinii polane smakowitym sosem, kończąc na szaszłykach z mieszaniny mięsa wołowego, fety i imbiru. Skład oceniający doszedł do wniosku, że nie mając możliwości jednoczesnej oceny organoleptycznej przygotowanych potraw, wśród wszystkich biorących udział zostaną rozlosowane nagrody w postaci przepięknie wydanych albumów. Zabawa była przednia a różnorodność potraw potrafiła zaspokoić gust najwybredniejszych podniebień.

Niedzielne przedpołudnie upłynęło na dalszych szkoleniach. Dwugodzinny wykład Maćka Grzemskiego z zasad bezpieczeństwa i etykiety zapełnił do ostatniego miejsca salę wykładową, a komplet materiałów przygotowanych przez przewodniczącego KTŻ, dotyczący zjawisk meteorologicznych, omawiający zasady tworzenia się chmur i umożliwiający na podstawie przygotowanych opisów i zdjęć ich rozpoznanie, również wywołał spore zainteresowanie i „rozszedł” się bardzo szybko.

Wcześniejszy obiad, z wyborem zup, mięs, klusek lub ziemniaków, własnego wypieku ciast, to kwintesencja wyżywienia jakie w nadmiarze serwowali nam właściciele ośrodka. Nawet osoby, które musiały po śniadaniu wyjechać ze względu na odległość od domu, nie mogły się nadziwić wielkością i składem przygotowanego na drogę „suchego” prowiantu.

Trzy październikowe dni szybko minęły, zaś wspaniała pogoda sprzyjała, wręcz zachęcała do jak najdłuższego pobytu na łonie przyrody, z czego chętnie korzystaliśmy. Niestety wcześniej czy później trzeba spotkać się z rzeczywistością      i wrócić do domu. Przyszłoroczny kurs i zlot odbędzie się „gdzieś” w centralnej Polsce, gdyż wielu uczestników miało w tym roku do pokonania 400-500 km w jedną stronę. Gdzie odbędzie się zlot ja już wiem, ale na razie pozostawię to w tajemnicy, aby wszystko przygotować a dopiero potem zaprosić.

Dziękuję wszystkim uczestnikom zlotu za stworzenie tak wspaniałej atmosfery, za wspólną zabawę, za udział w szkoleniach, za chęć bycia z sobą.

 

Pozdrawiając żeglarsko

Wojtek Skóra

Sprawozdanie z XXXVI Międzynarodowego Rejsu Żeglarskiego PTTK

„Poznajmy Pętlę Żuławską i Zalew Wiślany 2014”

XXXVI Rejs PTTK w dniu 28.06.2014 r przeszedł do historii. Niestety czas jest nie ubłagany i bardzo szybko zaciera w pamięci wiele szczegółów i tych dobrych i tych złych. Tych ważnych i tych, jak się później okazuje zupełnie bez znaczenia.

Rejs w swym założeniu był rejsem promującym a przede wszystkim pokazującym uczestnikom jego trasę, zabytki, atrakcje turystyczne i przygotowanie infrastruktury wodniackiej. Koncepcja budowy, rozbudowy czy modernizacji marin i przystani, które na całym szlaku przebiegającym przez dwa województwa: pomorskie i warmińsko-mazurskie, spotkała się z ogromnym zainteresowaniem władz administracyjnych. Przedstawiciele obu marszałków Panowie Zbigniew Ptak i Jerzy Wcisła stworzyli doskonały projekt sieci marin Pętli Żuławskiej i Zalewu Wiślanego. A nie było to łatwe zadanie, pogodzenie interesów lokalnych samorządów, z różnymi problemami  i potrzebami w jeden jednolity, kompletny projekt zagospodarowania wodnego tak pięknego szlaku.

Kilkuletnie uzgodnienia, tworzenie dokumentacji technicznej i przygotowanie do budowy przerodziły się w konkretne mariny i przystanie. Nareszcie powstał w założeniu całościowy szlak żeglarski, będący do tego częścią międzynarodowej drogi wodnej E-70. Bardzo istotna i pomocną rzeczą przy promocji projektu było przygotowanie całego kompletu materiałów informacyjnych zawierających mapę szlaku z dokładnie rozrysowanymi przystaniami, ścieżkami rowerowymi, z pokazanymi i opisanymi atrakcjami turystycznymi. I co najważniejsze, w różnych wersjach językowych, co miało istotne znaczenie, ale o tym później.

Wracając jednak do naszego rejsu, same przygotowania jak zawsze rozpocząłem już jesienią 2013 r. Opracowanie koncepcji rejsu, jego założeń, trasy, wybór lokalnych atrakcji historycznych i turystycznych to wręcz już standardowe działania przed rejsem. Dodatkowo kilkanaście pism do lokalnych władz, a przede wszystkim ustalenia ze spółką z o.o „Pętla Żuławska”, specjalnie powołaną przez samorządy do zarządzania szlakiem. Pozostała tylko kwestia ilości uczestników, gdyż z kilku powodów tegoroczny rejs rozpoczynał się 7.06.2014 r. Elblag, miasto startu i mety trzytygodniowego rejsu obchodziło w tym roku 770 lecie uzyskania praw miejskich, również w tym dniu chcieliśmy rozpocząć sezon żeglarski na Zalewie Wiślanym oraz to że, w 10 rocznicę przystąpienia Polski do UE chciałem popłynąć z przyjaciółmi śródlądowymi drogami wodnymi Europy przez Berlin, Amsterdam, Antwerpie do Brukseli. Miał to być także dla mnie taki symboliczny rejs, nawiązujący do 2004 r, kiedy prowadziłem w ramach Powitania UE na polskich wodach rejs Wokół Serca Polski. Wtedy 10 lat temu zapraszaliśmy i witaliśmy wodniaków z Europy na polskie wody, a już po jednej dekadzie z ogromną satysfakcją i odpowiedzialnością możemy zaprosić ich już na polskie szlaki wodne. Jak wcześniej wspomniałem doskonale edytorsko wydane w wersji językowej niemieckiej i angielskiej materiały o drodze        E-70, a w szczególności opisujące Pętle Żuławską i Zalew Wiślany cieszyły się ogromnym zainteresowaniem w odwiedzanych przystaniach i jacht klubach, już podczas tego drugiego rejsu, ale to już zupełnie inna historia rozłożona na dwuletni rejs, bo przez Paryż i Strasburg chcemy wrócić do Polski.

Tegoroczny zakończony rejs wpisał się historii PTTK-owskich rejsów dużymi i małymi zgłoskami. Dla mnie jako komandora miał dwa oblicza. Przygotowania organizacyjne do rejsu i jego późniejsze przeprowadzenie. W pierwszym etapie zakładana ilość uczestników ma raczej teoretyczne znaczenie, rozmawia się o liczbach niż konkretnych ludziach, drugi etap to już obcowanie z płynącymi w  rejsie załogami, odpowiadanie na pytania, rozwiazywanie nieraz błahych problemów, kontrola nad przebiegiem rejsu a przede wszystkim cały czas dbanie o bezpieczeństwo ludzi i łodzi. W grupie siła, ale tylko wtedy kiedy jest jedność.

Nietypowy termin rozpoczęcia rejsu, początek czerwca uświadomił mi, że wielu dotychczasowych uczestników rejsów to czynni „dziadkowie i babcie”, którzy do końca roku szkolnego swoich wnuków mają stałe zajęcia, remont śluzy we Włocławku, a przede wszystkim ograniczenia czasowe i chęć płynięcia do Brukseli wyeliminowała kilka załóg, co w znacznym stopniu ograniczyło ilość uczestników czerwcowego rejsu.

W pierwszym momencie było mi nawet przykro, ale od pewnego wydarzenia byłem coraz bardziej z tego powodu zadowolony. W sumie w rejsie udział wzięło 5 jachtów, w tym jedna załoga z ukraińskiego Chersonia, która w 2011 r. uczestniczyła ze mną w rejsie im. gen. M. Zaruskiego po Dnieprze, od Czarnobyla do Odessy.

Był to dla nich pierwszy kontakt z pływaniem po polskich wodach i w takiej formie organizacyjnej. Małżeństwo Igora i Oleny bardzo otwarte i chłonne wszystkich zjawisk i wydarzeń z którymi mieli do czynienia podczas rejsu, a pomoc i życzliwość naszych załóg zaowocowała w końcowych dniach dobra znajomością języka polskiego przez gości z Ukrainy i przypomnieniem sobie przez polskie załogi rosyjskich słówek od dawna nie używanego języka (dla niektórych był to czas jeszcze szkolny).

Po sobotnim -7.06.2014 r. uroczystym rozpoczęciu rejsu, w obecności władz samorządowych, przedstawicieli marszałków i elbląskich żeglarzy mieliśmy przyjemność uczestniczyć we wspaniałym koncercie szantowym.


W niedzielę mieliśmy pierwszą z wielu podczas rejs wycieczek. Oglądaliśmy wspaniale odbudowaną elbląską starówkę (podczas wojny miasto zostało w 80% zburzone). Ciekawie prezentowały się ustawione w różnych częściach miasta ogromne, przestrzenne metalowe rzeźby.

Następny dzień to szybki, spokojny przeskok do Malborka i pobyt w przystani, jednej z najładniejszych na szlaku, a przede wszystkim kompletnej w swej zabudowie, działającej już trzeci sezon. Mogliśmy sami przekonać się jak działa marina nagrodzona w 2013 r w konkursie Nagroda Przyjaznego Brzegu. Nasza wspólna ocena to pięć z plusem.


Większość uczestników rejsu już kiedyś była na zamku w Malborku, ale wrażenie jakie wywarł on na naszych ukraińskich gościach było niesamowite. Zupełnie nie znany na Ukrainie gotyk, ogrom budowli i zastosowane rozwiązania architektoniczne, wyposażenie, charakterystyczny czerwony kolor i wreszcie skala odbudowy wyzwolił ogrom wrażeń. Zaś wieczorna inscenizacja Światło i Dźwięk była doskonałym podsumowaniem całodziennych odczuć.

Podobnie było na zamku w Gniewie, choć wielkość budowli i oswojenie się z takim stylem architektonicznym już nie wywołało takiego wrażenia jak wcześniejszy Malbork. A Gniew to następna wycieczka po mieście i jego atrakcjach turystycznych, potem spotkanie z wiceburmistrzem miasta od którego otrzymaliśmy wiele ciekawych materiałów promocyjnych, zakończył, choć po jeszcze długich wieczornych rozmowach na łodziach, ten interesujący żeglarsko i turystycznie dzień.

Zwiedzając w Tczewie Muzeum Wisły mieliśmy okazję oprócz stałych ekspozycji zobaczyć w zamkniętym magazynie kadłub s/y Opty Leona Teligi. Właśnie przygotowywany do dwuletniego remontu. Następny dzień to wypad pociągiem do Gdańska i zwiedzanie Starego Miasta.

Przystań w Tczewie, najlepsza jeżeli chodzi o funkcjonalność przystań na Wiśle, pomimo kilkuletniej już działalności trzyma się dobrze, zadbana z miłą i uczynną obsługą, na lepsze zmieniającym się otoczeniem. Szkoda tylko, że pusta. Może przyczyną była wczesna data w kalendarzu, bo podczas całego rejsu, łącznie z Zalewem Wiślanym, widzieliśmy bardzo mało pływających jednostek turystycznych.


Być może nie do końca przerwane już zostało koło niemożności –„nikt nie pływa, bo nie ma się gdzie zatrzymać. Nikt nic nie buduje, bo nikt nie pływa”. Niestety znamiennym przykładem jest tutaj w maju 2014 r z pompą otwarta przystań w Rybinie. Ładna, z dobrze wyposażonym budynkiem socjalnym (oglądaliśmy przez okno), ale zamknięta na trzy spusty. Do tego brak jakiejkolwiek informacji, numeru tel. do bosmana lub osoby odpowiedzialnej. Głucho, ciemno i nikt nic nie wie. Od „miejscowych” dowiedzieliśmy się, że zaraz po otwarciu zamknięto przystań i nikt nie wie kto ma klucz. Nie pozostało nam nic innego jak płynąć dalej, do prywatnej przystani w Sztutowie, do której numer tel. znalazłem w informatorze o Pętli Żuławskiej. A właścicielom przystani chciało się dla nas specjalnie ją otworzyć i uruchomić potrzebne media.

W Sztutowie obowiązkowym dla każdego punktem zwiedzania powinien być obóz koncentracyjny. Jakże inny od tego w Oświęcimiu, a jednocześnie jakże znamienny w swej wymowie, o pogardzie człowieka dla człowieka.

Podczas odwiedzin w Muzeum Zalewu Wiślanego w Sztutowie, po którym oprowadzał nas i niezmiennie ciekawie opowiadał burmistrz miasta, mogliśmy poznać wiele unikatowych eksponatów mówiących o ciężkiej pracy miejscowych rybaków. Otrzymaliśmy również ciekawe pakiety z materiałami promującymi Sztutowo i okolice.


Następne miejsca naszej rejsowej wędrówki to Krynica Morska –zupełnie pusta pomimo długiego weekendu, z wiecznie zafalowanym portem i prawie brakiem infrastruktury sanitarnej. Nową się jeszcze buduje, a stara tylko z zimną wodą, otwarta przez chwilę rano i może 3-4 godziny wieczorem, okres swej świetności ma bardzo dawno za sobą. Mniej więcej to samo w Piaskach, pomimo zapewnień w porcie stoi tylko jeden Toi Toi i to po „rybackiej” stronie. Nabrzeże wyremontowane, dostosowane do cumowania jachtów, ale ponowny ten brak sanitariatów.

Bądźmy jednak sprawiedliwi w ocenie, ogrom pracy jaki już został włożony w przebudowę portów Zalewu Wiślanego, pomimo złożoności materii, bo z jednej strony wszechobecna ekologia i jej abstrakcyjne niekiedy wymagania, przepisy Urzędu Morskiego, a z drugiej potrzeby turystów wodniaków, dają pewność, że już nie długo nie będziemy się mieli czego wstydzić przed żeglarzami chcącymi przypłynąć z zachodu drogą E-70 do Kaliningradu.

Jak zawsze niezmiernie gościnnie byliśmy witani w Nowej Pasłęce, w przystani Domu Rybaka i jej dobrego ducha Rysia Dodę. Zaciszna, z y-bomami przystań,         z wodą i prądem przy kei, zawsze robi dobre wrażenie i jest rzeczywiście ostatnim bezpiecznym przystankiem w drodze na drugą część Zalewu Wiślanego. Kto chce naprawdę poznać uroki żeglugi po tym akwenie powinien obowiązkowo odwiedzić to miejsce. A będąc w Nowej Pasłęce nie mogliśmy nie odwiedzić Braniewa, tym bardziej, że zaproszenie otrzymane od Burmistrza Miasta i Przewodniczącego Rady Miejskiej zobowiązywało. Niestety nie da się dopłynąć do Braniewa z postawionym masztem, w wielu przypadkach dopiero położenie bramki masztowej pozwala przejść pod zakałą rzeki Pasłęki, tzn. mostem niby zwodzonym w Nowej Pasłęce. Piszę niby, bo najstarsi mieszkańcy nie pamiętają już kiedy ostatni raz był on podniesiony.

W samym Braniewie wybudowano całkiem przyzwoity pływający pomost cumowniczy, z pobliskim budynkiem socjalnym.

Dzięki uprzejmości Burmistrza, który dla naszej wygody zamówił dużego busa, jego własnym opowieścią i dowcipnym komentarzom Przewodniczącego Rady Miejskiej, mieliśmy okazje poznać miasto wzdłuż i wszerz, łącznie z przejściem granicznym z pobliskim obwodem kaliningradzkim w Gronowie. Fascynująca podróż, łącząca ponad 700 letnią historię miasta ze współczesnością zakończył wspólny obiad, a później jeszcze spacer wokół braniewskiego amfiteatru.

Pomimo, że włodarze miasta mieli w tym dniu również inne obowiązki służbowe zechcieli poświęcić nam sporo swego prywatnego czasu, aby opowiedzieć nam o swoim mieście i pochwalić się jego osiągnięciami. Było nam niezmiernie miło i czuliśmy się zaszczyceni taką gościnnością, tym bardziej, że było w niej widać autentyczne zaangażowanie obu Panów, rodowitych mieszkańców Braniewa, w sprawy swojego miasta.


W dniu następnym przy zachodnim wietrze i podnoszącej się fali dotarliśmy do Fromborka. Pływanie po Zalewie Wiślanym to trochę zgaduj zgadula, gdzie akurat rybacy ustawili sieci i z której strony trzeba omijać tyki z dwoma czerwonymi oznaczeniami.

A Frombork jak przystało na miasto Kopernika powitał nas w gościnnych progach muzeum Wielkiego Astronoma. Przy okazji zwiedzania muzeum, w katedrze wysłuchaliśmy przepięknego koncertu organowego. Tutaj ponownie powrócę do naszych ukraińskich gości. Wsłuchując się w utwory Bacha czy Ravela po raz pierwszy mieli okazję poznać te dzieła w takiej interpretacji. I byli co najmniej zachwyceni. Oczywiście znali prezentowany repertuar, ale ogrom fromborskiej katedry, wspaniałe, doniosłe w swych dźwiękach organy, każdego mogły przyprawić o drżenie serca.


Z Fromborka szybki przelot do Tolkmicka, ale nie ukończone jeszcze wschodnie nabrzeże spowodowało, że nie mielismy gdzie bezpiecznie zacumować na noc. Szybka decyzja i płyniemy do Suchacza lub Nabrzeża. Wybraliśmy tę drugą przystań, gdyż w Suchaczu u Agniesi i Roberta Wojtusiaków nie było w tym dniu miejsca. Szkoda, że tak klimatyczne miejsce, wspaniali i gościnni właściciele nie mogą rozbudować czy choćby zmodernizować własnej przystani. Za to ogród, wręcz mini park nawodny, z tunelami z wikliny, oczkami wodnymi i kładkami, wspaniale skomponowanymi kwiatowymi klombami, az cieszy serce. Zapewniam, że każdy kto choć raz spędzi noc na przystani w Suchaczu usłyszy ten tajemny głos, który każe mu tutaj jeszcze wrócić.

Przystań w Nabrzeżu, zbudowana w ramach projektu Pętli Żuławskiej jest przystanią z całą infrastrukturą i nic wiecej. Woleliśmy przejść 300-400 m do Suchacza, by najpierw przy ognisku, a potem w świetlicy posiedzieć, powspominać i pośpiewać razem z innymi gośćmi przystani i wspaniałymi gospodarzami. Dziękuję jeszcze raz Agnieszce i Robertowi.

Pożegnalny wieczór przeciągnął się z czwartku na piątek, potem tylko kilka kilometrów kanału elbląskiego i jesteśmy ponownie w gościnnych progach Jacht Klubu Elbląg.


W sobotnie popołudnie ostatnie łodzie zostały załadowane na przyczepy i część uczestników rejsu jeszcze w sobotę, pozostali w niedzielę, rozjechali się do swoich portów przeznaczenia. Ja sam w pierwszą niedzieli wakacji przetransportowałem łódkę do Kostrzynia nad Odrą, aby 30.06.2014 r. rano rozpocząć drugą część tegorocznej włóczegi po wodzie, rejs w siedem łodzi do Brukseli.

Podsumowanie. Jak każde przygotowania organizacyjne i sam rejs dały mi możliwość poznania nowych ludzi, zetchnięcia się z nowymi problemami, a w tym rejsie nawet po części z barierą jezykową. Jak wcześniej napisałem było mi przykro, że tylko pięć łodzi zdecydowało się wziąć udział w rejsie, ale realia szlaku Pętli Żuławskiej bardzo szybko zweryfikowały mój wczesniejszy dylemat. Zupełnie nie wyobrażam sobie pobyt załóg zakładanych 15 łodzi na przystani w Rybinie (zamkniętej na cztery spusty), w Kątach (część socjalna piękna, ale jeszcze nie odebrana przez nadzór budowlany, czynna mniej więcej przez 3 godz. dziennie),       o Krynicy Morskiej, Piaskach czy Tolkmicku już wspominałem. Wcale nie lepiej było we Fromborku, tam gdyby nie uprzejmość Tadzia Karpowicza, który udostępnił nam do cumowania klubową część przystani, też byłby problem z brakiem miejsc. Nawet podgrzewacz wody w prysznicu ulokowanym na przystani był nieczynny, bo Urząd Morski „zapomniał” podłączyć go do prądu. Dwa Toi Toi i koniec. Ot i proza życia.

Aby jednak nie popadać w pesymizm, ogrom pracy już włożonej przez Jurka Wcisła i Zbyszka Ptaka robi wrażenie. Pewnie jeszcze nie do końca pełna zgoda poszczególnych samorządów zlokalizowanych nad Zalewem, co do przyjetych kierunków w rozwoju a potem promocji, zabiera czas i po trochu mści się ogólną opinią o projekcie, który zawsze będzie niewydolny jak jego najsłabsze ogniwo.

Patrząć jednak z punktu widzenia turysty wodniaka, żeglarza, z ogromnym zaciekawieniem będę wracał na Szlak Pętli Żuławskiej i wody Zalewu Wiślanego, aby przekonać się, że chcieć to móc, czego najlepszym przykładem są urzędy marszałkowskie obu województw.

Z wielką atencją Centrum Turystyki Wodnej PTTK zaprasza na te wspaniałe wody  i z przyjemnością będzie weryfikować odznaki „Szlak Pętli Żuławskiej” w stopniu złotym i srebrnym, których regulamin jest zamieszczony na stronie www.polskieszlakiwodne.pl

 

Kończąc i pozdrawiając żeglarsko

Komandor rejsu

Wojtek Skóra

W weekend 25 - 26 maja 2013 r. na cyplu pomiędzy kanałem odrzańskim a Młynówką w Ścinawie Polskiej przedmieściu Oławy odbył się III Festiwal na Odrze „Piana Bosmana – Oława 2013”. Podobnie jak w latach ubiegłych impreza miała charakter pikniku turystyczno-rekreacyjnego, połączonego z pokazami jednostek pływających, konkursami sportowymi i występami artystycznymi. Była to jednocześnie oficjalna inauguracja sezonu motowodniackiego 2013 na Dolnym Śląsku.

Główny cel imprezy to promocja rzeki Odry, a przede wszystkim miasta Oława i Mariny Oława – laureatów Nagrody Przyjaznego Brzegu 2012. To także promocja sportów wodnych, turystyki wodnej i rekreacji nad wodą, popularyzacja spędzania wolnego czasu nad wodą oraz integracja miłośników żeglarstwa i motorowodniactwa. Patronat nad imprezą objęli: Marszałek Województwa Dolnośląskiego i Wojewoda Dolnośląski, a także Centrum Turystki Wodnej PTTK, Komisja Turystyki Żeglarskiej Zarządu Głównego PTTK i Oddział Wrocławski PTTK.

Festyn rozpoczął się w sobotę 25 maja o godz. 13.00 paradą jednostek pływających po Odrze. Paradę poprowadził statek pasażerski, za którym podążały łodzie motorowe i jachty. Po paradzie uroczyście podniesiono banderę, a Marszałek Województwa Dolnośląskiego Rafał Jurkowlaniec i burmistrz Oławy Franciszek Październik ogłosili otwarcie imprezy.

W trakcie uroczystości otwarcia przedstawiciel Centrum Turystyki Wodnej PTTK Leszek Mulka wręczył burmistrzowi Oławy dyplom Nagrody Przyjaznego Brzegu 2012 „Za marinę wprowadzającą miasto nad Odrą do polskiej turystyki wodnej”, a następnie odczytał list gratulacyjny dyrektora Centrum Turystki Wodnej PTTK Wojciecha Skóry z okazji III Festiwalu na Odrze „Piana Bosmana”.

Uroczystość otwarcia uświetniała Orkiestra Dęta Ośrodka Kultury w Oławie.

Pierwszy dzień imprezy odbył się pod hasłem "Sobota dla wodniaków". Były i wodne i koncertowe atrakcje. Przez cały czas publiczność bawił Bilguun Ariunbaatar, znany m.in. z programu telewizyjnego "Szymon Majewski Show".

Atrakcją pierwszego dnia imprezy był Konkurs „Pływania na Byle Czym”, w którym rywalizowało 8 niezwykłych pływadeł. Pomysłowość konstruktorów była zadziwiająca. Największe uznanie uzyskała „Weselna WENA” – niezwykle barwna weselna tratwa – i właśnie ona zdobyła główną nagrodę 4.000 zł ufundowaną przez właściciela Mariny Oława Tomka Strażyńskiego.

Drugie miejsce i nagrodę 2.500 zł, ufundowaną przez Burmistrza Oławy, zdobył „Dziad Polski” – pływadło z Augustowa.  A trzecie miejsce  i nagrodę 1.500 zł, również ufundowaną przez Burmistrza Oławy wywalczyła Jelczańska Straż Ogniowa.

Na scenie koncertowały zespoły "YanTa Odra" i "Za Horyzontem", a na Odrze odbywały się wyścigi motorówek i skuterów wodnych. Natomiast po południu, na statku pasażerskim pływającym po Odrze do Brzegu, grupa muzyków w ramach programu „Z orkiestrą po Odrze” prezentowała znane i lubiane standardy muzyki rozrywkowej.

Wieczorem wystąpił znany i lubiany zespół szantowy „Zejman & Garkumpel”, który wspaniale bawił  publiczność.

Drugi dzień odbywał się pod hasłem "Familijna niedziela".

Do południa trwały treningi załóg na smoczych łodziach, które po południu dzielnie walczyły o Puchar Wojewody Dolnośląskiego. W tym czasie odbywały się spotkania z piosenką "Na żeglarską nutę", w których wspólnie z zespołem "Zejman & Garkumpel" występowali uczniowie szkół podstawowych i gimnazjalnych Oławy. To była naprawdę wspaniała zabawa.

Równolegle odbywał się konkurs wiedzy o Odrze. W konkursie należało wymienić 10 miast leżących nad Odrą. A zwycięzcy otrzymali pięknie ilustrowany album  „Sławy polskiego sportu”.

Finałem imprezy, jak co roku, był wyścig samorządowców na łodziach smoczych o „Puchar Wojewody Dolnośląskiego Aleksandra Marka Skorupy”. W tegorocznym wyścigu startowało 10 załóg, gorąco dopingowanych przez entuzjastów tych widowiskowych zawodów.

I miejsce zdobyła załoga Kogeneracji S.A. z Wrocławia, II miejsce załoga Gminy Oława, a III miejsce – Klecińskie Towarzystwo Wioślarskie z Wrocławia.

Po tych „smoczych” emocjach odbyły pokazy ratownictwa wodnego z udziałem psów – ulubieńców dzieci i dorosłych oraz pogadanki ratowników WOPR na temat bezpieczeństwa na wodzie.

Festiwal „Piana Bosmana – Oława 2013” zakończył się pokazem poduszkowców i koncertem  zespołów: „Zejman & Garkumpel”, „Mechanicy Shanty” i  „The Voice”.

Przez cały czas trwania imprezy odbywały się rejsy po Odrze do Brzegu nowym statkiem pasażerskim Mariny Oława.

Mimo nie najlepszej pogody zainteresowanie imprezą było większe niż oczekiwano.  III Festiwal na Odrze „Piana Bosmana – Oława 2013” był imprezą naprawdę udaną. Można powiedzieć, że „Piana Bosmana” wpisała się na stale do kalendarza imprez Oławy i Dolnego Śląska.

Leszek Mulka

W dniu 8 czerwca 2013 roku, przy pięknej pogodzie, na terenie przystani żeglarskiej przy ul. Rybaki w Płocku, odbyły się uroczystości 50-lecia istnienia szacownego i zasłużonego dla rozwoju żeglarstwa na Mazowszu i w Polsce Oddziału Żeglarsko-Motorowodnego PTTK Morka.

W uroczystości udział wzięli zaproszeni goście w osobach:

-Marszałka Województwa Mazowieckiego Adama Struzika,

-Starosty Płockiego Michała Boszko,

-Prezydenta Miasta Andrzeja Nowakowskiego,

-Dyrektora Centrum Turystyki Wodnej PTTK Wojciecha Skóry,

-Sekretarza Generalnego PZŻ Zbigniewa Stosio,

-Komandorów zaprzyjaźnionych klubów żeglarskich, członków Oddziału Morka, mieszkańców Płocka oraz sympatyków żeglarstwa i turystyki wodnej.

Jako, że 50 lat istnienia to czas dobrych i złych chwil, to wiele przedsięwzięć o których było głośno     i które zapisały się w annałach nie tylko płockiego żeglarstwa, to wreszcie dorobek w postaci terenu klubowego, hangaru i pomostów. To także rodzinna pasja już trzech pokoleń klubowiczów pielęgnujących tradycje i zwyczaje związane z żeglarstwem. To wspaniały przykład historii  i działalności w strukturach Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego.

Uroczystość obchodów rozpoczęła się od odsłonięcia granitowego głazu z pamiątkową tablicę upamiętniającą 50 lecie Oddziału Morka, a dotychczasowy dorobek, historia oddziału i miejsca gdzie się znajduję, nie mogły pozostać niezauważone i nie nagrodzone. A jak powiedział Marszałek Województwa Mazowieckiego A. Struzik wręczając Prezesowi Oddziału Morka Kol. Andrzejowi Jodełce medal i dyplom PRO MAZOVIA –

„Woda to niebezpieczny żywioł, jednakże poprzez żeglowanie oraz uprawianie sportów wodnych człowiek przełamuje lęki i obawy, poznaje siłę swojego charakteru. Dzięki działalności Klubu „Morka” miłośnicy żeglarstwa nie tylko mają szansę wyczynowo uprawiać sporty wodne, ale również zyskują możliwość rozwijania swojej pasji, poznawania ciekawych ludzi o podobnych zainteresowaniach oraz odkrywania wielu pięknych zakątków przyrody”.

W podobnym tonie o działalności, historii i ludziach tworzących kronikę Morki wypowiedział się Prezydent Miasta Płock Andrzej Nowakowski wręczając dla zasłużonych płocczan, członków Oddziału Morka, dwa medale Laude Probus. Bardzo ważnym i jakże znamiennym dla klubu był fakt otrzymania nowego dzwonu klubowego, honorującego 50 lecie klubu, z pięknym grawerem i czystym, głębokim dźwiękiem, ufundowanego przez Prezydenta Miasta.

W imieniu Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego Złota Honorową Odznakę PTTK Kol. Andrzejowi Jodełce wręczył Dyrektor CTW PTTK Wojtek Skóra, który wyróżnił również kilku członków Klubu Żeglarskiego PTTK Morka Dyplomami Honorowymi ZG PTTK.

Reprezentujący Polski Związek Żeglarski Sekretarz Generalny Zbigniew Stosio przekazał pamiątkową statuetkę życząc jednocześnie jeszcze wielu tak udanych lat w działalności na rzecz żeglarstwa.

Tak znakomita impreza nie mogła obyć się bez regat żeglarskich, które w specyficznych warunkach-silny nurt i słaby wiatr- przez prawie godzinę uniemożliwiały przejście przez jachty linii startu. Na szczęście powiało i zwycięscy wszystkich kategorii mogli odebrać nagrody.

Dziękując za odznaczenia, wyróżnienia i upominki Prezes Oddziału PTTK Morka Kol. Andrzej Jodełka w serdecznych słowach podziękował wszystkim za udział w obchodach, szczególnie podkreślając zasługi obecnego na uroczystości Kol. Wisława Łagiewskiego, fundatora i wykonawcy jubileuszowego, pięknie ręcznie haftowanego klubowego proporca.

Po zakończeniu oficjalnej części uroczystości, czas wspólnych rozmów, wspominków i żartów   uświetniał występ zespołu szantowego, a zabawa trwała jeszcze długo po zachodzie słońca.

Zapraszam na foto relację z uroczystości na http://www.morka-plock.pl/galeria/50lecie-oficjalne/

A tak widział i opisał: Wojtek Skóra