Kilka refleksji z rejsu do Brukseli

Nasza część rejsu rozpoczęła się 30.06.2014 r w Kostrzynie nad Odrą, gdzie wspólnie z Bernasiem zwodowaliśmy dźwigiem łódki, przy okazji poznając ich wagę (gdzie to się wszystko zmieściło ?!). Nie mieliśmy wiele czasu i już pierwszego dnia około godz. 16.00 cumowaliśmy w Oderbergu.

Nie będę opisywał tutaj ze szczegółami trasy rejsu, odwiedzanych miejsc i opisów spotkań ze spotkanymi żeglarzami, bo zawsze to byłaby to subiektywna ocena, a nie o to w tej reminiscencji chodzi. Skupię się raczej nad sama trasą, jej oznakowaniem, sposobami przechodzenia przez śluzy, przygotowaniem infrastruktury do turystyki wodnej oraz różnic pomiędzy poszczególnymi państwami.

Jak wyżej wspomniałem, nasz rejs rozpoczęliśmy w dwie łódki, by po dwóch dniach spotkać się na zachód od Berlina z pozostałymi uczestnikami rejsu, którzy albo wcześniej popłynęli tą samą trasą, albo Szprewą, również zameldowali się w zaprzyjaźnionym jacht klubie na wyspie Lindwerder. Tam w dniu 4.07.2014 r, w siedem łodzi (Amper, Bernaś, Gaja, Lupus, Mrówka, Pańcia, Stanal) rozpoczęliśmy rejs upamiętniający 10 lecie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej                           i przeprowadzonej w 2004 r akcji Powitania Unii Europejskiej na polskich wodach. Wtedy witaliśmy zachodnich wodniaków na polskich wodach, teraz po dziesięciu latach wieźliśmy mapy i materiały promocyjne, z zaproszeniem na polskie szlaki wodne.

Wracając do charakterystyki szlaków wodnych po których przyszło nam płynąć ,od razu zrobię małe zastrzeżenie, nie będzie „obiektywnych” opisów, będą tylko te odnoszące się do zauważonych przeze mnie szczegółów i oceny przydatności napotkanych zjawisk dla żeglugi turystycznej.

Podczas wędrówki posługiwaliśmy się mapami i przewodnikami różnych wydawnictw oraz mapą elektroniczną Navionics XG 46. Niestety co wydawnictwo, mapa to różne dane. Brak lub niepełne oznakowanie kilometrowe na brzegu, niekompletne lub nieaktualne oznakowanie, nagminnie używany przy wskazaniu portu przemysłowego piktogram jachtu, przypisany do oznaczania przystani/marin (istna zgaduj zgadula) itp.

Najlepiej na tym tle prezentują się mapy i oznakowanie brzegowe w Niemczech, jeszcze raz potwierdza się prawda o niemieckim ordnungu.

Widoczne z daleka słowne (SPORT) i graficzne oznakowanie miejsc przeznaczonych do oczekiwania jachtów turystycznych na otwarcie śluz, oraz umieszczone tam przyciski interkomu i podane nr. kanału UKF umożliwiające kontakt z obsługą śluzy     i są bardzo pomocne zwłaszcza przy ogromnym ruchu towarowym. W Niemczech obowiązuje zasada mówiąca o otwarciu śluzy w przypadku oczekiwania przynajmniej trzech łodzi turystycznych. My nie mieliśmy tego problemu i nigdy nie czekaliśmy przy pomostach zbyt długo, oczywiście jak wszędzie bezwzględne pierwszeństwo przy śluzowaniu ma żegluga profesjonalna.

Na trasie jest również sporo wydzielonych miejsc umożliwiających bezpłatny i bezpieczny postój, nawet przez trzy doby. Nie ma tam niestety toalet czy wody, zawsze są za to pojemniki na śmieci.

Mittellandkanal przy swoich 320 km długości mógłby wydawać się nudny, typowa przemysłówka, gdzie dzień i noc zasuwają barki i różnego rodzaju zestawy niczym jak na przysłowiowej Marszałkowskiej, okazał się całkiem przyjaznym i bezpiecznym miejscem. Wystarczy wymienić mijany Magdeburg (początek kanału), Wolfsburg (miasto volkswagena), Hanower czy Munster (wspaniała starówka) już na kanale Dortmund-Ems.


Potem oczami strachu widzieliśmy Ren, ale jak to często bywa, nie taki diabeł straszny jak go malują. Zachowując zdrowy rozsądek i trzymając się prawego brzegu (4-6 m głębokości), przy tak dużym uciągu wody żegluga przynosi sporo frajdy. Staraliśmy się nie wchodzić nikomu przed dziób, choć czasami czuliśmy się lekko nieswojo gdy np. płynące całą szerokością rzeki, trzy ogromne, podwójne (na szerokość) zestawy barek wyprzedzały lub omijały nas. Małe łupinki pośród wielgachnych barek.

Podsumowując koszt postojów w niemieckich przystaniach to rząd wielkości 6 € (najtańsza przystań w Wesel na Renie, płatne do koperty, wrzucanej do skrzynki przy bramce wejściowej na pomosty, do 16 € w Bergu, koło Brandenburga, średnio około 10-12 € za dobę, z prysznicem czasem prądem). Generalnie wszędzie urzęduje bardzo pomocny i uczynny hafenmajster.

Dalej Holandia, trochę inny świat, już nie tak poukładany i przewidywalny jak Niemcy, ale na swój sposób piękny, zwłaszcza płynąc tak jak my przez Arnhem, Utrecht do Amsterdamu. Wszystkim na długo w pamięci pozostanie jazda wąskim  kanałem, pod niesamowitą ilości mostów, przez historyczne centrum Utrechtu.

Holandia jest wspaniała i niepowtarzalna, całymi kilometrami wzdłuż mijanych brzegów kanałów i rzek mogliśmy podziwiać zamieszkałe barki. Barki, domy, wręcz małe rezydencje, z własnymi ogródkami, trawnikami, tarasami czy pomostami dla przycumowanych łódek. Intrygująco w takich miejscach wyglądały całe szpalery różnokolorowych hortensji. Urzekające.

W zasadzie również w Holandii nie mieliśmy większych trudności ze zgraniem posiadanych map z miejscem aktualnego pobytu. Oznakowanie na mapach i w terenie nie było już tak dokładne i systematyczne jak w Niemczech, ale urok mijanych miejsc w pełni rekompensował nam te braki.

Miejsca oczekiwania na prześluzowanie to ogromne i długie ściany z polerami, obłożone drewnem, przy których czekają wielkie barki jak i małe jednostki turystyczne. Ceny za postój wielkościowo podobne do cen niemieckich, choć w większości przypadków w cenie jest już wszystko, również hafenmajstrowie niezwykle uczynni i życzliwi oraz bardzo zaciekawieni jachtami pod biało czerwoną  banderą. Tylko w kilku miejscach gościli wcześniej polskie jachty.

Z Amsterdamu przez Rotterdam i Dordrecht dopłynęliśmy do Antwerpii w Belgii. Ciekawie wyglądała granica pomiędzy obydwoma krajami, to po prostu sygnalizatory świetlne, ustawione na obu brzegach rzeki, oczywiście z zapalonymi zielonymi światłami.

Antwerpia to jeszcze inna historia, poznałem to miasto podczas rejsów Darem Młodzieży i nigdy nie mogę wyjść z zachwytu nad tym starym, portowym miastem.

W Belgii obowiązuje winieta w formie naklejki na pływania po wodach śródlądowych, w naszym przypadku to kwota 40 €, na okres trzech miesięcy, płatna na pierwszej śluzie po przekroczeniu granicy. Na wielu śluzach proszono nas o podanie nazwy własnej jachtu lub notowano ją w celu weryfikacji. Przynajmniej tak to wyglądało.

Z przykrością skonstatowaliśmy, że Belgia ma najsłabiej oznakowane drogi wodne. Tak na mapach jak i w terenie, prawie całkowity brak kilometrówki, słaba lub żadna informacja o możliwości cumowania, dopiero po „chwili” zorientowaliśmy się, że pomalowane na żółto polery to miejsca bezpłatnego cumowania łodzi turystycznych.

Zresztą w znacznych niekiedy odległościach od siebie.

Z Antwerpii popłynęliśmy do Brukseli –teoretycznie celu naszego rejsu. Cumowaliśmy w jedynej w mieście przystani, w królewskim jacht klubie. Miejsce ładne, z pełną infrastrukturą, choć swoją świetność mającą już poza sobą. Do centrum trzeba dojechać tramwajem, ponad dziesięć przystanków, ale każde niedogodności i czas dojazdu rekompensują później widoki miejsc, parków                  i zabytków. Nie mogliśmy nie zrobić sobie fotki przy gmachu Parlamentu Europejskiego. Po brukselskiej starówce można błąkać się godzinami, podziwiając wspaniale zachowane zabytki, robiąc fotki przy sikającym chłopczyku i dziewczynce (o której nie wszyscy wiedzą). Polecam doskonałą belgijska czekoladę.

Płynąc dalej na południe dopłynęliśmy do jednej z najdłuższych wodnych pochylni w Europie. Długość 1,5 km, a różnica poziomów 70m. Po dotarciu na szczyt byliśmy najwyżej w stosunku do poziomu morza podczas całego tegorocznego rejsu -115 m. npm. Zresztą widok z „góry”, przy panującej pogodzie był znakomity.

Osobnego miejsca wymaga opis wyglądu dalszego szlaku, całymi kilometrami to wybetonowany skośnie, na wysokość 2-3 m powyżej powierzani wody kanał, bez możliwości przycumowania małą łodzią. Nie potrafiliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, po co tak zabetonowano tak długie odcinki, tym bardziej, że miejscami odnajdowaliśmy fragmenty zupełnie płaskie lub zalesione, z nieuzbrojonym brzegiem.

Teoretycznie wyglądało to na zabezpieczenie przeciwpowodziowe, z drugiej strony przerwy, które zauważyliśmy jakby przeczyły temu. Takim obetonowanym szlakiem dopłynęliśmy do Charleroi. Miasto wydawałoby się niosące w swej nazwie konotacje historyczne, okazało się stolica trochę już zdegradowanego zagłębia przemysłowego (taki nasz Śląsk czy niemieckie Zagłębie Rury). Pewnie już nigdy w innym miejscu nie będziemy mieli możliwość przepłynąć przez środek pracującej huty stali. Gdzie jest śluza, a jedno nabrzeże to miejsce przy którym rozładowuje się rude i złom, a drugie to miejsce załadunku, z magazynów walcowni, gotowych wyrobów.

Odcinek ten dał się nam bardzo we znaki, z powodu braku sensownego miejsca do postoju, zmuszeni byliśmy płynąć w tym dniu przez 12 godz.

Za to wpływając w Namur na Moze, przenieśliśmy się w inny świat. Choć dalej płynęliśmy przez bardzo zurbanizowane tereny, jednak bliskość silnie zalesionych i pagórkowatych Ardenów oraz meandrowanie rzeki sprawiało wrażenie, że płyniemy przełomem Dunajca.

Później był Liege (zupełnie nieciekawe miasto, choć ładnie zlokalizowana w centrum miasta spora przystań, w godzinach nocnych oferowała tylko jedną toaletę i jeden natrysk). Trochę dziwne, ale nie zastanawialiśmy się dłużej nad tym. Płynąc dalej ponownie wracamy do Holandii. Szlak prowadzi przez wielkie rozlewiska Mozy, istny raj dla wodniaków. Próbujemy znaleźć jakieś sensowne miejsce, gdzie moglibyśmy zostawić nasze okręty na zimę. Płynąc powoli w dół Mozy przepływamy przez najstarsze miasto Holandii – Maastricht, miejsce gdzie w 1992 r podpisano traktat tworzący Unię Europejską. Przechadzając się po brukowanych uliczkach miasta, ze wszystkich stron spogląda na nas historia. Ta dawna i ta która dopiero co zapisała się w dziejach miasta i Europy. Fajne uczucie satysfakcji i zadowolenia, że możemy , dzisiaj, bez żadnych problemów podróżować gdzie oczy lub woda nas poniosą. Rewelacyjne poczucie wolności, gdzie tylko nasza pomysłowość nas ogranicza.

Płynąc dalej przez Maasbracht podziwiamy zagospodarowanie ogromnych rozlewisk, po których pływają niezliczone ilości jachtów żaglowych i motorowych. Istny raj dla wodniaków, dziesiątki marin i przystani. Doskonale wyznakowanych, z tablicami informacyjnymi widocznymi już z daleka. Prawie nasze Mazury.

W dniu 16.08.2014 r dopływamy do Rermont, gdzie znajdujemy zaciszną marinę, doskonale przygotowaną technicznie do slipowania i przechowywania łodzi w okresie zimowym.

Tak na marginesie, na pobliskim ogromnym rozlewisku, jak zgodnie przyznaliśmy, na pewno cumuje więcej łodzi niż w całej Polsce razem.

Pertraktacje z hafenmajstrem w sprawie zimowania, okazało się, że właścicielem mariny, choć długie zakończyły się powodzeniem. Największą trudność sprawiło mu przeliczenie kosztów przechowywania łodzi na lądzie przez 10 mc. Tam standardowy okres zimowania trwa od 1 listopada do 31 marca i nie jest wcale zabójczy dla kieszeni armatora jachtu. Zupełnie inna bajka to koszty bezpiecznego przechowania naszych łodzi do przyszłorocznego sezonu. Gentelmani o pieniądzach nie mówią, muszą je mieć, zgodnie z przysłowiem „jak masz statki, to masz wydatki”.

Po wyjęciu z wody czterech łodzi (jedna wróciła na kołach do Polski), myciu, sprzątaniu wnętrz, polerowaniu kadłubów, zabezpieczaniu przez wiatrem i śniegiem (choć ponoć występującym w śladowych ilościach) w dniu 20.08.2014 wsiadamy do zamówionego busa, który bez problemów odwozi nas do naszych prywatnych, domowych portów. Odjeżdżając z przystani, chyba każdemu z nas zakręciła się łezka w oku, że to już, że tak szybko, a było tak fajnie. Całe szczęście, że czerwiec już blisko.

Do zobaczenia w przyszłym roku na rzekach i kanałach Francji, potem… już tylko wody Dunaju.

Wojtek Skóra