Drukuj
Kategoria: Relacje z imprez
Odsłony: 2625

Do podjęcia każdego działania potrzebny jest impuls, tym większy, im dłuższa była przerwa w społecznej aktywności. Janusz Matuszyk, wspaniały żeglarz ze stolicy polskiej miedzi – Lubina, od lat uczestniczący w organizowanych przez mnie ogólnopolskich rejsach żeglarsko-motorowodnych PTTK, poderwał mnie do „lotu” stwierdzeniem „Edek, Ty musisz się nami zająć, bo kto to zrobi, jak Wojtek „wyemigrował żeglarsko” na zachód”. Wtórował mu mój przyjaciel Jurek Szychowiak deklarując swoją pomoc. Mieliśmy świadomość, że o wsparciu finansowym naszego przedsięwzięcia możemy zapomnieć, ale drobny sponsoring jego uczestników był możliwy.

Wspólnie ustaliliśmy, że spotkanie starych wiarusów na wodzie rozpoczniemy udziałem w ósmej edycji Bydgoskiego Festiwalu Wodnego „Ster na Bydgoszcz”, który staje się świętem ludzi wody i jest rozpoznawalny w Polsce i za granicą. W tak medialnej imprezie nie może zabraknąć prekursorów i niestrudzonych popularyzatorów szlaków wodnych Polski - żeglarzy i motorowodniaków spod banderki PTTK, w którą wyposażyło nas Centrum Turystyki Wodnej PTTK.

Do Ogólnopolskiego Rejsu Żeglarsko-Motorowodnego „Bydgoszcz-Iława 2015” zgłosiło się początkowo 18 jachtów – to dużo, jak na wydolność i możliwość marin na szlaku rejsu.

Z Jurkiem przystąpiliśmy do działań już w październiku 2014 r. Opracowaliśmy regulamin i program, który zamieściliśmy na stronie PTTK i przesłaliśmy listownie do sprawdzonych uczestników poprzednich rejsów. Z uwagi na specyfikę rejsu i skalę jego trudności zależało nam na udziale żeglarzy i motorowodniaków opływanych i doświadczonych.

Życie i warunki wodne (remont śluzy miejskiej w Bydgoszczy) zweryfikowały listę uczestników i ostatecznie w rejsie wzięło udział 11 załóg:

  1. Edward KOZANOWSKI z Bydgoszczy na „Beldzie”
  2. Jerzy SZYCHOWIAK z Bydgoszczy na „Marlinie”
  3. Hieronim TORBICKI za Świecia na „Zośce”
  4. Ryszard GRZEGORZEWSKI z Szamotuł na „Gniewku Radosław”
  5. Władysław LEWANDOWSKI z Trzemeszna na „Orionie”
  6. Jerzy BARTOSZEWSKI z Poznania na „Ryczce”
  7. Mieczysław KLUSZCZYŃSKI z Bydgoszczy na „Siwym”
  8. Włodzimierz SEMRAU ze Świecia na „Annie”
  9. Andrzej JODEŁKA z Płocka na „Orce”
  10. Mariusz PLUCIŃSKI z Pleszewa na „Plutku”
  11. Adam FIKERT z Radziejowa na „Niebieskim Misiu”

Reprezentowaliśmy 8 miast. Najliczniej, jak zwykle, zameldowali się wodniacy z Bydgoszczy. Wielcy nieobecni to: Janusz z Lubinia, Kaziu z Ostrowa Wielkopolskiego, Jurek z Brodnicy, Stasiu z Warszawy, Grzegorz z Torunia, Tadeusz z Warszawy, Jan z Gdyni, Tadek z Kalisza i Andrzej z Kruszwicy. Zamknęły się przed nimi wrota śluzy miejskiej w Bydgoszczy. Na tych jedenastu jachtach w różnym terminie pływało 29 żeglarzy. Rozpiętość wiekowa sięgała 80 lat. Najmłodszą uczestniczką rejsu była moja wnuczka Maja Okrajewska (6 lat), a najstarszym niezawodny Rysiu Grzegorzewski, który ukończył 86 lat. Ta różnica wiekowa to piękny przykład, że można zaczynać przygodę z żaglami i wodą od najmłodszych lat i kontynuować do 100 lat. Tę ideę propaguje nasze PTTK preferując turystykę rodzinną, wielopokoleniową pod hasłem „Turystyka łączy pokolenia”.

Już 18 czerwca spłynęli i dojechali pierwsi uczestnicy. Zacumowaliśmy przy pomoście obok niedawno otwartej Mariny miejskiej. Zwarta grupa 9 jachtów robiła wrażenie, wyróżnialiśmy się banderkami PTTK i „Steru na Bydgoszcz”.

Wcześniejsze uzgodnienia stanowiły, że w paradzie jachtów na Brdzie w dniu 20 czerwca będziemy płynąć, jako rejs po łodziach wioślarskich.

Przygotowaliśmy dla komentatora i kierownictwa imprezy tekst prezentujący załogi biorące udział w rejsie oraz przesłanie rejsu, które umieściliśmy w regulaminie i programie imprezy. Cyt.-..„Motorowodniacy i żeglarze śródlądowi zrzeszeni w klubach i oddziałach PTTK oraz nasi sympatycy postanowili spiąć „klamrą” dwa miasta – Bydgoszcz i Iławę, które swój rozwój i ciekawą historię zawdzięczają unikalnemu położeniu wodnemu. Iława walczy o miano śródlądowej stolicy żeglarstwa, a Bydgoszcz jest niekwestionowaną „Śródlądową Bramą Europy”. Dodatkowym argumentem na zorganizowanie tego rejsu była 710 rocznica nadania praw miejskich m. Iława, a za rok Bydgoszcz będzie świętować swoje 670-lecie.”

Licznie zebrani mieszkańcy Bydgoszczy i okolic obserwowali i oklaskiwali paradę jednostek pływających, w której nasza zwarta grupa wyróżniała się zdyscyplinowaniem i oflagowaniem. Kończąc paradę popłynęliśmy do Brdyujścia, gdzie gościł nas Klub Sportów Wodnych PTTK przy Klubie Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych. Członkowie tego klubu przygotowali niespodziankę w postaci grilla i ogniska żeglarskiego.

Pełni wrażeń i radości ponownego spotkania się na rejsie starych wiarusów, którzy od przeszło 40 lat w różnym składzie opłynęli wszystkie akweny śródlądowe i morskie Polski, rozpoczynając nasze wodne wędrowanie najczęściej z Bydgoszczy, podkreślając w ten sposób rolę naszego miasta, leżącego nad Brdą i Wisłą, w turystycznym wykorzystaniu naszych polskich rzek, jezior i Morza Bałtyckiego.

Wieczorem w blasku księżyca i ogniska żeglarskiego sternicy zaprezentowali swoje załogi oraz osiągnięcia żeglarskie, zawodowe i życiowe, w tle brzmiały szanty a napastliwe komary tym razem, szanując chwilę, dały nam spokój.

Z pełnych bakist wyniesiono na biesiadne stoły wszystko, co żeglarza raduje. Były nalewki własnej produkcji, wędliny i sałatki rodzimej produkcji.

Rysiu Grzegorzewski jak zwykle przygotował „pakiet startowy” dla każdego sternika – świetny smalec i wędzona słoninka uzupełniły zapasy i dopełniły rytuał, który ustanowił nasz senior. Wszystko oczywiście z umiarem, gdyż rankiem trzeba ruszać w trasę. Po wcześniejszym uzgodnieniu o godz. 10.00 w poniedziałek 22 czerwca 9 jachtów wpłynęło w otwartą śluzę. Po uiszczeniu opłat rozwarły się wrota i wypłynęliśmy na królową polskich rzek – Wisłę, która przyjęła nas wartkim nurtem i łachami piasku w tle.

Trasę do Chełmna pokonaliśmy w cztery godziny, przybiliśmy za „betonami”            w zatoczce na prawym brzegu. Siąpił deszczyk, a do historycznego grodu trzeba dojść 2 km, lekko pod górkę. Umówiliśmy się przed Ratuszem z przewodnikiem, który najpierw zaprowadził nas przed oblicze gospodarza miasta – burmistrza pana Kędzierskiego, znanego nam z poprzednich rejsów i dalej odwróconego plecami do Wisły.

Po sympatycznej wycieczce, korzystając z rodzinnych koneksji w trzech turach zjechaliśmy nad rzekę. Krótka narada i decyzja, że wpływamy w Wdę i nocujemy przy moście w Świeciu nieopodal krzyżackiego zamku. Świecie, niestety, zapraszając turystów wodnych nie zapewnia im minimum „komfortu” w postaci jakiegoś pomostu. Zacumowaliśmy przy bagnistym brzegu, z trudem wydostając się na ląd, ale nie takie przeszkody pokonywaliśmy. Nazajutrz gościł nas u podnóża odrestaurowanego zamku przewodniczący Rady Miejskiej Świecia. Dla złagodzenia niedostatków brzegowych postawił kawę i ciasto oraz umożliwił bezpłatne zwiedzanie zamku. Lokalna prasa i TV zwabiona taką ilością jachtów w centrum Świecia rozpoczęła swą dziennikarska powinność. Bez litości, szczerze, brutalnie oceniliśmy zainteresowanie władz administracyjnych i samorządowych potrzebami wodniaków – brak jakiegokolwiek pomostu, infrastruktury sanitarnej. Przewodniczący miasta nie miał tęgiej miny. Widać, że było mu przykro   i nieśmiało deklarował, że w następnej kadencji, jak go wybiorę, to się radykalnie zmieni.

Nielicznie zgromadzeni mieszkańcy, głównie rodziny i znajomi naszych dwóch świecczano – Hirka i Włodka oraz dziennikarze pożegnali nas. Nie bez przeszkód wpłynęliśmy na Wisłę. Szczególnie uważnie nawigował Włodziu, który pierwsze „frycowe” zaliczył przed mostem chełmińskim osiadając na mieliźnie. Przy tak niskim stanie wody trzeba bezwzględnie trzymać się szlaku wodnego i dokładnie czytać wodę, a najlepiej płynąć za bardziej doświadczonym żeglarzem w jego kilwaterze.

Bez specjalnych przeszkód, zgodnie z czasem, dopłynęliśmy do Grudziądza i jego dumy – nowej mariny. Przywitał nas niestrudzony „bojownik” o uczynienie Bydgoszczy miastem promieniującym umiejętnością wykorzystania swojego unikalnego wodnego położenia - Andrzej Tomczyk, były założyciel i Prezes dwóch stowarzyszeń:

¾    Bractwa Bydgoskiego Węzła Wodnego,

¾    Przyjaciół Kanału Bydgoskiego.

Jego inicjatywy i kreatywność nie znalazły zrozumienia samorządowców i władz administracyjnych Bydgoszczy (a może chodziło o przechwycenie jego i podobnych mu zapaleńców, pomysłów i inicjatyw i przypisanie sobie zasług, – jakie to polskie!).

Marina grudziądzka z zewnątrz robi wrażenie, ale jej funkcjonalność i obecna obsługa wodniaków jest absolutnie nieprofesjonalna i nieprzyjazna. Próbował łagodzić to wrażenie Andrzej T. zapraszając nas na „swoją” galerę i zapewniając oprawę muzyczną naszej wodnej biesiady w stolicy kawalerii polskiej. Było chłodno i deszczowo, ogrzewała nas jednak ciepła atmosfera spotkania. Nazajutrz tzn. 24.06 (środa) pożegnaliśmy nieprzyjazną marinę i ruszyliśmy do Tczewa. Po drodze podziwialiśmy z wody zamki krzyżackie w Nowem i Gniewie. Niski stan wody uniemożliwił nam przybicie i zwiedzanie tych zabytków, ale nie była to wielka strata, bo wszyscy pamiętają je z poprzednich rejsów. Przepływając obok Nowego pomachaliśmy Stefanowi Giełdonowi, który gdzieś tam nadal propaguje teatry lalek               i produkuje kukiełki mimo sędziwego wieku. Już nie pływa z nami, bo jego załogant osobisty szwagier Henio „odpłynął w niebieskie akweny”. Pogoda stabilizowała się na nierównym poziomie, ale słoneczko próbowało nas ogrzać. Do Tczewa dopłynęliśmy po godzinie 16.00. Sprawnie, zgodnie ze sztuką żeglarską dobiliśmy do kei, uiściliśmy stosowne opłaty i legalnie korzystaliśmy z niechętnie udostępnianej infrastruktury mariny.

Rankiem zwartą grupą udaliśmy się do słynnego muzeum Wisły, gdzie przyjęto nas sympatycznie i oprowadzono po coraz bogaciej wyposażonych salach.  Dla niektórych był to pierwszy kontakt z tą piękną placówką muzealną.

Etap Tczew – Śluza Przegalina przepłynęliśmy na średniej wodzie. Przeciwny północny wiatr i zafalowanie dla niektórych było „prysznicem”. Wrota śluzy otwarte, sprawnie przytuliliśmy się do brzegów i po uiszczeniu opłaty wpłynęliśmy na Martwą Wisłę. Mieliśmy w planie zalec na nocleg w starej śluzie i tradycyjnie zrobić ognisko żeglarskie, ale zlikwidowano mały pomost, a kamienny brzeg odstraszał swoją nieprzystępnością. Manewr w tył na lewo i popłynęliśmy do dotychczas nierozpoznanej mariny „Błotnik” na południowym brzegu rozlewiska. O dziwo!, czekała nas miła niespodzianka. Już z daleka mała architektura zabudowań zachęcała do ich odwiedzenia. Miejsc było niewiele, ale przy pomocy bosmana upchaliśmy nasze 9 jednostek. Było słonecznie, przyjemny wiaterek muskał nasze osmagane słońcem i wiatrem twarze, które zadowolony wyraz zawdzięczały świadomości, że nasz Ryszard przygotował i będzie zaraz serwował słynną grochówkę żeglarską o smaku ambrozji. Na widokowym pomoście przy nowych ławach zrobiliśmy „wydawkę”. Załogant „Gniewka Radosława”, Mirek wyposażony w naczynia i sztućce jednorazowe, raczył nas grochówką. Smakowała wyśmienicie, wielu skorzystało z tzw. „repety”, poczęstowaliśmy nią także przesympatycznych bosmanów. Jednogłośnie stwierdzili, że takiej grochowej jeszcze nie jedli. Syci, zadowoleni, z uwagą zlustrowaliśmy marinę i biorąc pod uwagę jej profesjonalność oraz przyjazność postanowiliśmy, jako uczestnicy rejsu zgłosić ją do konkursu „Przyjazny Brzeg”. Tym bardziej, że w perspektywie ma być uruchomiony punkt gastronomiczny i możliwość tankowania, co spowoduje, że będzie to pokazowa marina na Pętli Żuławskiej.

Noc piękna, niebo rozgwieżdżone, atmosfera pełnego zbratania i przyjaźni, to ten „narkotyk”, który chce się zażywać, co roku.

Następny dzień to etap do Gdańska. Wcześniej w czasie rekonesansu zarezerwowaliśmy sobie 14 miejsc w tej już kultowej marinie, zdając sobie sprawę, że w pełnym sezonie zdobycie tam miejsc graniczy z cudem. Pewny ustaleń zadzwoniłem do bosmana i usłyszałem, że nie ma ani jednego miejsca i w ciągu najbliższego tygodnia się nie znajdzie. Poprosiłem panią Anię, z którą miesiąc temu uzgadniałem naszą wizytę i po chwili sympatyczny głos potwierdził nasze ustalenia. Spadł mi kamień z serca, ponieważ postój w centrum Gdańska to dla naszych nowicjuszy duża atrakcja i niezapomniane przeżycie.

Po pokonaniu rozpinanego mostu pontonowego w Sobieszowie, popłynęliśmy do Narodowego Centrum Żeglarstwa w Górkach Zachodnich na kawę, a ja miałem w tym swój ukryty cel. Załogi przycumowały do wolnych miejsc i gremialnie udały się do kawiarni, a ja do bosmana. Po krótkim przedstawieniu się, ustaliłem w oparciu  o najaktualniejszą prognozę pogody, że na zatoce wieje 2 st. B, zafalowanie 1-2, a więc są sprzyjające i bezpieczne warunki pływania. Po kawie zebraliśmy się na pomoście, gdzie oznajmiłem, że do Gdańska wejdziemy od strony Zatoki Gdańskiej, opływając Port Północny, oddając honor obrońcom Westerplatte. Uprzedziłem, że należy zachować najwyższą ostrożność, przecinając i płynąc po torze wodnym obok statków wielkości 6-piętrowych gmachów. Nastąpiła chwila ciszy, a później entuzjastyczne głosy aplauzu, z zastrzeżeniem, że „ale Ty będziesz prowadził!”. Było to oczywiste, tym bardziej, że tę trasę pokonywałem kilkukrotnie i to w różnych warunkach nawigacyjnych. Ruszyliśmy gęsiego. Ja z moją ukochaną załogantką - osobistą żoną na czele. Pozostali gęsiego, w szyku już przećwiczonym, wypłynęliśmy na morze. Nasze Morze Bałtyckie, które jako pierwsi rejsowo przepłynęliśmy od Świnoujścia do Gdańska w 2003 roku flotyllą 43 jachtów, za co otrzymaliśmy wyróżnienie i nagrodę PZŻ oraz uznanie Jurka Kulińskiego –propagatora pływania jachtami śródlądowymi po naszym morzu, które nazywał „jeziorem bałtyckim”. Było to dla mnie najwyższym uznaniem i wyróżnieniem. Początkowo żegluga była spokojna, wiała „dwójeczka”, w porywach „trójeczka”.  Ale po minięciu Portu Północnego wiatr stężał, zaczęło wiać z północy, wzrastało zafalowanie do 4 st. i zaczęło się robić biało na coraz wyższych falach. Obejrzałem się i pomyślałem, że dla niektórych będzie to swoisty chrzest morski. Wiedziałem, że w oddali widać już pomnik, a więc powinniśmy bez przeszkód wpłynąć na szlak. Basia policzyła jachty, płynęło za mną 8 „łupinek”, a więc jesteśmy wszyscy, nikt się nie zgubił. Przy wejściu na szlak zbiliśmy się w i przepływając obok pomnika symbolu polskiego heroizmu oddaliśmy cześć obrońcom Westerplatte.

Na drodze wodnej zrobił się ruch, mijaliśmy potężne kontenerowce, promy, statki stojące przy nadbrzeżu – widać, że jesteśmy państwem morskim.

Do gdańskiej mariny dopłynęliśmy około godz. 15.00. Bosmanka sprawnie skierowała nas na zarezerwowane miejsca.


Uff! Byliśmy na miejscu! Po załatwieniu formalności i opłaceniu za dwie doby kejowego, ruszyliśmy do piwiarni, bo słona woda wzmogła pragnienie, a i drobny stres trzeba było „rozmoczyć”. Gdy biesiadowaliśmy w najlepsze zadzwonił telefon. Dzwonił Mariusz Pluciński i oznajmił, że za 30 minut będą u nas. Trzeba było zrobić przerwę i przywitać „Plutka” i „Niebieskiego Misia” z Adamem i Zosią Fikert. Miejsca czekały, dobili i byliśmy wreszcie w komplecie – 11 jachtów z 29 załogantami. Po południu moje córki Danusia i Agnieszka przywiozły nam załogantki – wnuczki Olgę i Maję i w ten sposób załoga „Beldy” była także w komplecie. Do końca 26.06 (piątek) witaliśmy się, biesiadowaliśmy, do późna okupowaliśmy piwny ogródek, a potem rozmowy i wspomnienia przenieśliśmy do jachtów.

W sobotę 27.06 o 10.00, prawie w komplecie przybyliśmy pod siedzibę Gdańskiego Oddziału PTTK.

Czekał tam na nas przewodnik, który zaprosił nas na „oddziałowe salony PTTK”, gdzie w imieniu nieobecnego prezesa Stasia Sikory przywitała nas jego żona – członek Zarządu Oddziału.


Były krótkie grzeczności, powitania, a na stołach moc ciastek i kawa. Oglądając pokaz multimedialny o Gdańsku i jego atrakcjach „zniszczyliśmy” słodkości, a zaproszeni przez przewodnika poszliśmy na krótką, ale ciekawą, trasę wycieczkową. Upał wydatnie skrócił nasz spacer. Zalegliśmy niedaleko Neptuna popijając złocistego kapera.

Po południu część uczestników rejsu ruszyła dalej w miasto, a pozostali wrócili do mariny, gdzie znajdujące się nieopodal olbrzymie koło młyńskie zachęcało do jego skorzystania, aby podziwiać piękny Gdańsk z góry. Widok był urzekający, warto było tam wjechać. Zajęcia w grupach przeciągnęły się do białego rana.

Sobota to indywidualne zwiedzanie Trójmiasta, spotkania z rodzinami i znajomymi, a wiec pełen relaks i towarzyski nastrój.

W niedzielę 28.06 po odprawie sterników, gdzie omówiłem przebieg trasy i zwróciłem uwagę na ewentualne zagrożenia wypłynęliśmy do Kątów Rybackich. Opóźnienia na trasie, przestoje w śluzie Przegalina i Gdańskiej Głowie spowodowały, że do Rybiny dotarliśmy pod wieczór. Zmęczeni etapem i słońcem postanowiliśmy „zalec”, tym bardziej, że na lewym brzegu rzeki Szkarpawy władze gminne korzystając ze środków unijnych pobudowały piękne nabrzeże oraz budyneczek z węzłem sanitarnym.


Parę kroków dalej dwa sklepy kusiły swym asortymentem. Odprawa sterników miała odpowiedzieć, czy jesteśmy za dalszym płynięciem zgodnie z programem Wisłą Królewiecką do Kątów Rybackich, czy wybieramy zasłużony nocleg i rankiem obieramy kurs na Elbląg. Zgodnie z zasadą demokracji „sterowanej” przyjęliśmy moją koncepcję, że ten zakątek Zalewu Wiślanego, dobrze znamy, a droga powrotna usiana jest sieciami i innymi niespodziankami, więc zdecydowaliśmy, że płyniemy do Elbląga.


Tak też uczyniliśmy i płynąc Szkarpawą „wjechaliśmy” na Nogat, aby skręcić w Kanał Jagielloński i rzeką Elbląg, do harcerskiej mariny, położonej na prawym brzegu rzeki Elblag. Stąd łatwo dojechać do centrum i pięknej, odrestaurowanej starówki. H.O.M. - czyli Harcerski Ośrodek Morski, od wielu rejsów nam dobrze znany i zazwyczaj gościnny, przyjął nas bez entuzjazmu i bez specjalnego zainteresowania. Mając skalę porównawczą, widać, że nic się tu nie zmienia, „stagnacja i bezkrólewie”. Wieczorem, zgodnie z programem i na życzenie solenizanta Pawła Czudowskiego, który od Gdańska zaokrętował się na „Gniewku Radosławie”, rozpaliliśmy ognisko w kręgu harcerskim. Na stół „przybyły” różne smaczności, a Paweł przyniósł kosz pełen napitków i doskonałej, swojskiej wędliny. Było „Sto lat”, pamiątkowe zdjęcia i śpiewy. Cudownie czuć było atmosferę zbratania i przyjaźni. Ustaliliśmy godziny otwarcia mostu zwodzonego w Elblągu, nazajutrz, punktualnie wypłynęliśmy w kierunku słynnych, będących światową osobliwością pochylni. Olbrzymie, ekologiczne i ornitologiczne wrażenie zrobiło na wszystkich jezioro Drużno, będące w całości rezerwatem przyrody. Z otwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami chłonęliśmy piękno natury podziwiając łąki grążeli i nenufarów, wśród których uwijały się perkozy, małe kaczuszki, a gdzieś w oddali bieliły się łabędzie. Kto tego nie widział, jest biedniejszy o doznania, które gloryfikują naszą Ojczyznę, naszą Ojcowiznę i cementują patriotyzm oraz poczucie dumy, że jest się Polakiem.

Przepraszam za te duże słowa, za ten patos, ale tak właśnie odczuwam piękno naszego krajobrazu.

Do pierwszej pochylni Całuny dobiliśmy koło południa. Widać było świeżość, a tablice informacyjne podkreślają finansowy wkład Unii Europejskiej w remont tego cudu hydrotechniki. Jednak my, użytkownicy dróg wodnych, patrzymy głównie pod kątem ułatwień i przydatności do uprawiania turystyki wodnej przez kajakarzy, motorowodniaków i żeglarzy. Od pierwszego momentu odnieśliśmy wrażenie, że ten remont czy też renowacja były robione głównie dla potrzeb żeglugi elbląsko-ostródzkiej, a więc komercji, a nie indywidualnych turystów. Nie zabezpieczono godnego postoju dla jachtów oczekujących na swoją kolej. Brak jakiejkolwiek infrastruktury socjalno-bytowej. Dalby stalowe, pomalowane na czerwono, ale niezabezpieczone drewnem czy gumą, obijały nasze łodzie, a wartki nurt „spustów” wody rzucał nas na nie. Prawie wszystkie jachty „zaliczyły” spotkanie z dalbami. Może to celowe działanie, bo po pokonaniu wszystkich pochylni białe jachty nabrały barw narodowych. Najbardziej ucierpiał Mietek K. na „Siwym”. Zaliczył dziurę w burcie, całe szczęście, że powyżej linii wodnej.

Po tych niepotrzebnych przygodach dobrnęliśmy do ostatniej pochylni Buczyniec, gdzie zamierzaliśmy zrobić postój na późny obiad i przenocować. I tu kolejne rozczarowanie. Pochylnię tę pamiętaliśmy z ubiegłych lat z fajnego baru, sklepu z pamiątkami itp. A tu pustynia! Kompletnie nic! Zwiedziliśmy muzeum Kanału Elbląsko-Ostródzkiego i zadecydowaliśmy, że płyniemy do zatoczki na początku jeziora Ruda Woda. Znaliśmy to miejsce, nieopodal jest kąpielisko i punkt gastronomiczny, a 1,5 km dalej dobrze zaopatrzony sklep spożywczy oraz stacja paliw, gdzie można uzupełnić wysychające zbyt prędko baki.

Pod wieczór kolejno wpłynęliśmy do zarośniętej zatoki. Z uwagi na brak miejsc rozbiliśmy się na trzy grupki, ale w zasięgu wzroku i głosu. Po upalnym dniu kąpiel w czystej wodzie jeziora i spać. Po „przeżyciach pochylniowych” i konieczności dokonania drobnych napraw i uzupełnieniem zaopatrzenia, zarządziłem dzień bosmański. Nasze dzieci – Olga, Maja i Jasiu głównie zażywały kąpieli, wędkarze łowili ryby, sternicy robili przegląd techniczny jachtów. Jednym słowem pracowity dzień, jakże potrzebny po przepłynięciu połowy trasy.

W czwartek 3 lipca po śniadaniu, w ustalonym szyku wyruszyliśmy do Ostródy.


Miłomłyn pozostawiliśmy na powrotną trasę. Kanał elbląski odczuł tę przeszło dwuletnią przerwę w żegludze i porządnie zarósł. Do tego niski stan wody uczynił nasze pływanie trudnym, a w niektórych momentach niebezpiecznym. Co chwilę trzeba było oczyszczać śruby z zielska i innych wodorośli. Z przeszkodami, ale szczęśliwi dobiliśmy w komplecie do portu LOK w Ostródzie. Przywitał nas zaprzyjaźniony bosman Jacek. Ulokował nas w wolnych miejscach przy głównym pomoście. Po dawnej znajomości potraktował nas ulgowo i udostępnił całą bazę przystani. Załoganci rozbiegli się po okolicy szukając słynnego baru, gdzie serwowano doskonałą smażoną i wędzoną sielawę oraz pyszne lokalne piwo. Nic z tego! Zamknięte! Trzeba było iść do nieco oddalonego miasta. Zrobiliśmy także korektę naszych planów. Zrezygnowaliśmy z wycieczki na pola Grunwaldu. Większość z nas tam była, a żar lejący się z nieba i potrzeba drobnych napraw utwierdziły nas w słusznej decyzji.

W tej sytuacji w piątek od rana ruszyliśmy w drogę powrotną, robiąc sobie dłuższy postój na lunch w Miłomłynie. Tutaj dużo się zmieniło.

Gmina, korzystając ze środków unijnych, zbudowała pomost dla jachtów, a restauracja zachęcała smacznym jadłem. Uwinęliśmy się do 15.00 i ruszyliśmy do Zalewa. Zalewo znalazło się w naszym programie za usilną namową mojego przyjaciela Staszka Kasprzaka, który argumentował to brakiem miejsc postojowych w marinach Iławy i panującym tam tłoku. Wabił nas obietnicą zwolnienia z opłat portowych w nowej marinie, która uhonorowana była w 2014 r. nagrodą „Przyjaznego Brzegu”. Biorąc pod uwagę te argumenty ruszyliśmy w najdłuższą chyba trasę, albowiem trzeba było do wieczora pokonać długi odcinek kanału, wpłynąć na Jeziorak i kursem na północ pokonać przeszło 15 km jeziora, a potem przepłynąć Kanał Dobrzycki (4 km, wśród trzcin i niemiłego zapachu).

Ściemniało się, kiedy wypłynęliśmy na piękne, choć katastrofalnie zdegradowane jezioro Ewingi. Bezbłędnie nawigowaliśmy na wieżę kościoła w Zalewie. Po chwili ukazały się nam zabudowania nowoczesnej mariny. Profesjonalne pomosty, piękne zaplecze i życzliwość bosmanów przywitały nas w Zalewie.

Późnym wieczorem zjawił się Staszek K., jako pełnomocnik burmistrza Zalewa ds. wodnych i główny koordynator projektowania i budowy mariny. Do późna zwiedzaliśmy obiekty mariny i jej piękne otoczenie. Zmęczeni, ale zadowoleni daleko po północy „oddaliśmy się w objęcia Morfeusza”. Jutro ostatni dzień rejsu i uroczyste zakończenie rejsu przy ognisku. O godz. 10.00 pani Kacprzak – lokalny przewodnik – czekała na naszą grupę. Wręczyła nam kartkę z rymowanym tekstem i oznajmiła, że ten pełen tajemnic i zagadek wiersz oprowadzi nas po historycznym Zalewie i pozwoli odkryć jego uroki.

Z nieba lał się żar, a grupa w zwartym ordynku podążała za przewodniczką. Faktycznie, Zalewo - dawny ośrodek przerobu drewna, a później garbarstwa, dzięki dobrym gospodarzom miasta lśnił czystością i kwiatami. Szkoda tylko, że tak nowoczesna i funkcjonalna marina powstała nad jeziorem, w którym strach było zanurzyć stopę. Według zapewnień Staszka K. istnieje plan rewitalizacji jeziora i za 10 lat będzie się można w nim kąpać. Oby się to ziściło!


Nasze dzieciaki znalazły sposób na ochłodzenie się, polewając się wodą. Zrobiliśmy im prysznic, a lody z pobliskiego sklepu całkowicie ich udobruchały. Upał wygnał wszystkich z jachtów. Zimne piwo i cień pod grzybkiem pozwolił nam przetrwać do zachodu słońca. Tylko załoga „Gniewka Radosława” pozostała w jachcie.

Temperatura sięgała 35 st. C, a Ryszard przygotowywał obiad, tzn. wspaniałą polską fasolówkę na wędzonce. Zapach jej drażnił nasze nozdrza i wzmagał apetyt. Znaliśmy już kunszt kulinarny Rysia i wiedzieliśmy, że będzie to hit. I był!


W wyznaczonym miejscu bosmani zorganizowali ognisko żeglarskie, zabezpieczając nas w drewno. Kiełbaski i inne przysmaki wyjęli z bakist sternicy i gdy rozgwieździło się niebo, rozpoczęliśmy biesiadę. W jej trakcie zjawił się niezawodny Stasiu Kasprzak, który przywiózł materiały reklamowo-informacyjne, pamiątkowe koszulki, które rozdzieliliśmy wśród uczestników tego zakończenia. Masze dzieciaki - Maja i Jasiu, z własnej inicjatywy przygotowały mały program artystyczny. Maja zadeklamowała piękny wiersz i zaśpiewała „hymn” żeglarski „Gdzie ta keja?”. Jasiu, nasz wirtuoz skrzypiec, który już kilkakrotnie grał nam przy ogniskach, dziś zagrał jak natchniony. Dziadek Hirek i my z Basią byliśmy dumni i mieliśmy poczucie, że tych dzieciaków „zaraziliśmy” wodną tułaczką. Były przemowy, toasty, ale najważniejsza była wspaniała atmosfera podtrzymywana przez dźwięki szant i ballad, które puszczali nam bosmani. My nuciliśmy je w rytm iskierek i spadających gwiazd. Kończyła się cudowna przygoda. Wspólnie ustaliliśmy, że spotkamy się na zlocie Instruktorów Turystyki Żeglarskiej, który co roku organizuje Komisja Turystyki Żeglarskiej ZG PTTK, a ma to się odbyć w Załęczu Wlk. koło Wielunia w dniach 24-27.09.2015 r.

Mam nadzieję, że wszyscy, którym pozwoli zdrowie i czas przyjadą nad Wartę, aby spotkać się i retrospektywnie ocenić wspólnie przeżytą przygodę.

Subiektywna relacja

Komandora koordynatora rejsu

Edwarda Kozanowskiego

P.S. Dziękuję Jurkowi Szychowiakowi, który mnie wspierał i w dużej części sponsorował rejs oraz Hirkowi Torbickiemu, który był gotowy w każdej chwili udzielić bosmańskiej pomocy. Znał się na prawie wszystkim, a co najważniejsze, był uczynny i serwował zawsze celną i dobrą radę. Wdzięczny jestem także Januszowi Matuszykowi, który mimo, że już wiedział, iż nie będzie uczestniczył w rejsie, przesłał dla uczestników drobne gadżety w postaci długopisów i kalendarzy na 2016 rok oraz Rysiowi Grzegorzewskiemu, że jest z nami i znajduje w tym osobistą satysfakcję i „paliwo” do dalszego działania.

Dziękuję.

Do zobaczenia.

A-hoj!