Jak każdy rejs po wodach zatokowych i morskich wymaga bardzo starannego przygotowania, zwłaszcza, kiedy dotyczy to łodzi mieczowych. Już w lutym zaopatrzyłem się w niemieckie mapy marskie, edycja z 2015 r., dodatkowo wydawnictwo „Wybrane porty Niemiec Wschodnich” J. Kulińskiego, zdecydowanie ułatwiły mi przygotowanie trasy i harmonogramu rejsu. Projektowany udział około 11-12 łodzi sprawiał dodatkową trudność organizacyjną sprowadzającą się do tego, że w wielu portach czy marinach w Niemczech nie ma aż tylu miejsc postojowych dla gości. Większość miejsc zajmują rezydenci, którzy jak widać po stanie łódek bardzo rzadko na nie zaglądają. Najważniejsze to ustalenie trasy, długość dziennych przelotów, doliczenie czasu na ewentualne postoje „pogodowe”, potem żmudne wyszukiwanie w internecie adresów do hefenmajstrów zaplanowanych w harmonogramie marin i na koniec korespondencja w sprawie pobytu. Niestety różnie z tymi adresami bywało, różnie też z odpowiedziami na pytanie o możliwość pobytu tak licznej grupy. Po ostatecznych zmianach w harmonogramie, uznałem, że podczas trzytygodniowego rejsu odwiedzimy piętnaście portów. Pozostały czas przeznaczony był na zwiedzanie odwiedzanych miejsc.

Aby utrzymać chronologie czasu i miejsc, zacznę od miejsca startu rejsu.

Camping Marina PTTK, położona jest na płd. brzegu jez. Dąbie. Miejsce to wymaga dłuższego opisu, bo nie na co dzień spotyka się w żeglarskiej wędrówce takie przyjazne miejsca. Pomimo że marina trochę nawietrzna, zwłaszcza przy płn. wiatrach, to infrastruktura ośrodka: media i woda na pomostach, duże przestronne sanitariaty, zmywalnia, tawerna, a przede wszystkim gościnność gospodarzy Oli i Andrzeja Kocewiczów, warta jest szczególnego podkreślenia i uznania.

Poza tym mnóstwo zieleni i kwiatów, które są oczkiem w głowie gospodyni, zaś drewniany żaglowiec s/y Olander, to przykład kunsztu szkutników, którzy pod wodzą Andrzeja potrafili z powrotem wskrzesić porzucony stary drewniany kuter i zwrócili duszę jednostce, która teraz w podzięce Armatorom wygrywa liczne regaty oldtimerów.


Chaeau bas dla Gospodarzy mariny, z życzeniami oby mogli zawsze przyjmować żeglarzy i turystów dodatkowo zachęconych do przyjazdu posiadaniem przez marinę prawa do używania znaku „Błękitnej Flagi”, w międzynarodowym projekcie dotyczącym promocji ochrony środowiska w miejscowościach nadmorskich, kąpieliskach i przystaniach jachtowych. Również panującą w ośrodku atmosfera, życzliwość i uczynność gospodarzy to prawdziwy magnes przyciągający odwiedzających.

Po uroczystej kolacją w dniu 25.06.16 r, załogi już spragnione żeglugi, z niecierpliwością czekały na pierwszy etap rejsu do Stepnicy. Szybka ranna odprawa zmieniająca trasę odcinka, tak, aby można było się zatrzymać na godzinę przy Wałach Chrobrego w Szczecinie i wszyscy w znakomitych humorach wychodzimy „na wodę”. Pogoda dopisuje, wiatr również, więc około 16.30 wchodzimy do wąskiego, długiego kanału będącego jednocześnie przystanią w Stepnicy. Niestety prawy brzeg zajęty prawie do samego Zalewu, nam po rekonesansie w głębi kanału pozostaje cumowanie na jego lewym brzegu, kilkaset metrów od toalet i bosmana !!. Ot proza, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się nie lubi, dobrze, że tylko jedna noc. Dzień następny to przelot do Nowego Warpna, ostatniej mariny po polskiej stronie Zalewu. Specjalnie płyniemy lewym brzegiem, aby zobaczyć, czy po ostatniej zmianie Gospodarza, coś się zmieniło się w Trzebieży?.

Niestety, na razie raczej wieje grozą, zarośnięty, pusty teren i kilka samotnie stojących przy kei jachtów.

Nawet wychodząc dość daleko w wody Zalewu Szczecińskiego (płycizny i sieci na lewym brzegu), przy sprzyjającym i tężejącym cały czas wietrze, dość szybko docieramy za Nowego Warpna. Tam konkretna postura bosmana, zdecydowane polecenia i pomoc przy cumowaniu, pomagają przy szybkim zajęciu miejsc przy pomostach. Sama przystań niewiele się zmieniła, (ale jest wszystko, co potrzeba żeglarzowi), za to same Nowe Warpno to już zupełnie inna miejscowość. Gdyby nie układ ulic naprawdę trudno go poznać. Odnowione kamieniczki w Rynku, zmienione lub wyremontowane uliczne bruki, bardzo ładnie, nie szablonowo zaprojektowana wieża widokowa z bezpłatną lunetą, aleja żeglarskich gwiazd, a przede wszystkim nowy bulwar i zagospodarowanie brzegu Jeziora Nowowarpieńskiego, robi bardzo pozytywne wrażenie. Przy słonecznej, choć trochę wietrzej pogodzie wielu uczestników rejsu zdecydowało się na dłuższe spacery. Zastanawiający jest tylko brak wykorzystania terenu po byłym urzędzie celnym. Terenu z położoną „kostkową” nawierzchnią, łatwym dojazdem i oznakowanym podejściem od strony wody.


Atrakcyjność miejsca i zachęcajaca pogoda sprzyjały wieczornej biesiadzie pod rozłożystą topolą. Dodatkowe muzyczne uatrakcyjnienie spotkania dzieki grze Mariusza-gitara i Grzesia –organki, mnóstwo harmonijek ustnych, przyciagneła do wspólnego stołu innych gości mariny.

Coraz bardziej wietrzna pogoda w drodze do Ueckermünde, wymusza od wszystkich uczestników rejsu sporej uwagi i staje się najlepszym egzaminem umiejętności i przewidywania. Dodatkowo mordewind, wszędobylskie sieci poza forwaterem i płycizny a pod koniec etapu deszcz, tak najkrócej można podsumować pierwszy „niemiecki” odcinek rejsu. Zmęczeni ale i zadowoleni cumujemy przy lewym brzegu Wkry, w JachtClub Ueckermünde, około 2,5 km od ujścia rzeki, za to bardzo blisko ładnego miasteczka.


Nauczeni poprzednim dniem, w trasę do przystani w Karmin, tuż za pozostawionymi na końcu Zalewu fragmentami starego mostu zwodzonego, wyruszamy już o 7.00 rano. Ale jak to bywa z Neptunem, dodatkowo obłaskawionym poprzedniego dnia odpowiednimi płynnymi darami, powiał nam wschodni wiatr i już po niecałych trzech godzinach mijamy miejsce planowanego postoju. Krótki rzut oka na mapę i płyniemy w kierunku zwodzonego mostu w Zecherin, tym bardziej, że informacje w locji wskazują na jego otwarcie o godz. 12.00. Upewnia nas jeszcze w tym spora grupa nie tylko niemieckich jachtów, oczekujących po obu stronach mostu. Szybko jednak przekonujemy się, że jesteśmy jednak we wschodnich Niemczech. Godzinne oczekiwanie przed mostem, czyli pływanie w kółko, po niewielkim akwenie i nasilającym się wietrze, powoduje nerwowe reakcje wszystkich oczekujących. Jak udaje się nam dowiedzieć, nawet telefony wykonywane w tej sprawie przez Niemców niczego nie wyjaśniają. Co ciekawe dokładnie to samo spotyka nas w drodze powrotnej, też sporo oczekujących jachtów po obu stronach mostu i godzinne opóźnienie w jego otwarciu.


Przy sprzyjającym baksztagu a potem półwiatrach szybko docieramy do Lassan, z małą, ale bardzo sympatyczną i do tego tanią mariną. Przemiła bosmanka skasowało ode mnie 4,9 € za 7 metrowy jacht, prąd w cenie cumowania + po 0,5 € za toaletę i prysznic. Nic tylko cumować, o tej marinie napisze jeszcze dzieląc się wrażeniami z drogi powrotnej.

Na następny dzień, wiedząc, że do Wolgastu pozostał nam już niewielki odcinek wcale nie spieszymy się z wyjściem z mariny, a przed nami ponownie zwodzony most, już w samym mieście. Tutaj na szczęście, most jest otwierany punktualnie i za chwilę, na lewym brzegu cumujemy w marinie Horn. W marinie, która lata swej świetności ma już dawno za sobą, niby na pomoście jest prąd i woda (dla niepoznaki kran oznakowany symbolem niezdatności wody do picia), ale samo pokrycie pomostu to całkiem długi przegląd materiałów, z których został łatany. Do tego godziny urzędowania hafenmajstra i otwarcia toalet nie dają się w żaden racjonalny sposób wytłumaczyć. Niby wszystko na miejscu, ale robi całkiem nie niemieckie wrażenie. Za to Wolgast- stare hanseatyckie miasto robi bardzo pozytywne wrażenie, warte dłuższego spaceru o różnych porach dnia. Tutaj, niedaleko przystani, w starym spichlerzu przerobionym na restauracje, zaopatrzeni w akcesoria kibica, razem          z Niemcami oglądamy mecz Polska –Portugalia. Po rzutach karnych wielu z nich oklaskami gratulowało nam tak żywiołowego kibicowania, co choć trochę zmniejszyło nasz smutek po przegranym meczu.


Fajne chwile szybko mijają i po dwóch dniach pobytu w marinie Horn wypływamy do Greifswaldu. Sprzyjający, choć dość silny wiatr 4-5°B szybko prowadzi nas do ujścia rzeki Ryck, nad którą około 3-4km w górę rozłożył się hanseatycki Greifswald. Zaraz po wpłynięciu w rzekę mijamy charakterystyczne żółto-niebieskie, półkoliste wrota przeciwpowodziowe, za którymi na lewym brzegu rzeki leży Jachtcklub Wieck. Idealne miejsce z y-bomami do poczekania na podniesienie (zgodnie z rozkładem) następnego mostu zwodzonego, zamykającego nam drogę do samego miasta.

Samo miasto Greifswald to temat na osobną historię, historię sięgającą początków XIII w. Czyste, zadbane, ze staranie odrestaurowaną Starówką.

Na miejscu cumujemy prawie w samym centrum, w Marinie Yachtzentrum, w sporej zatoczce na lewym brzegu rzeki, w otoczeniu niewysokich apartamentowców, z porządną infrastrukturą brzegową. U hafenmajstra wszystko załatwiamy szybko       i sprawnie, otrzymujemy żółte czipy, na których zakodowane są wszelkie informacje o łódce i wykupionych usługach. Służy on również do otwarcia, nieco schowanego za wiklinowym parawanem wydzielonego terenu do wyrzucania śmieci, oczywiście        w pełni posegregowanych. Niestety deszczowa, choć ciepła pogoda nie sprzyja specjalnie na dłuższe spaceru, jesteśmy jednak pod wrażeniem stojących wzdłuż nabrzeża rzeki starych jachtów i małych żaglowców, wracając na przystań mijamy budynki zlikwidowanej stoczni, w której rekonstruowane są pieczołowicie stare drewniane łodzie. Dokładnie miejsce to opisał A. Colonel Remiszewski w swojej relacji na stronach SSI J. Kulińskiego - http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2996&page=0.

Tak jak w Wolgaście i tutaj dwa dni szybko przelatują, trzeba szykować się do przeskoku do celu naszego tegorocznego rejsu – Stralsundu.

W dalszym ciągu Neptun nam sprzyja, więc bez problemów docieramy w pobliże ostatniego w tę stroną rejsu mostu zwodzonego. Nowoczesny, bardzo wysoki most, otwarty w 2007 roku łączący Rugie ze stałym lądem, prezentuje się okazale i nie jest żadną przeszkodą nawet dla jachtów z bardzo wysokimi masztami. Pozostaje do pokonania most, który na szczęście punktualnie i często jest otwierany. Mając jeszcze kilka minut czasu do jego podniesienia, w towarzystwie kilkunastu jachtów, oglądamy widoczne już z daleka Oceanarium i stojący przy nabrzeżu, jako muzeum żaglowiec Gorch Fock II.(dawny Tawariszcz), dodatkowo warto przeczytać http://www.kulinski.navsim.pl/art.php?id=2969&page=30.


Choć w Stralsundzie jest kilka przystani, my na bardzo miłe zaproszenie cumujemy w Stralsund Citymarina. Nie jest to najtańsze rozwiązanie, o wyposażeniu mariny nie będę pisał - jest wszystko, ważne, że bliskość wszystkiego, co można a nawet trzeba zobaczyć, rekompensuje finansowy ból przy kasie hafenmajstra.

W Stralsundzie koniecznie trzeba zobaczyć Oceanarium, choć nie tanie, wydaje się warte zobaczenia, dalej Muzeum Morskie, uroczą Starówkę. O klasie miasta i jego walorach niech świadczy fakt, że na początku XXI w, miasto zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Można godzinami krążyć po jego wąskich, tajemniczych uliczkach i zawsze znajdzie się coś ciekawego, nowego czy zaskakującego. Ale to już zbyt subiektywne odczucie, aby je tutaj dalej rozwijać. Po prostu warto tutaj przyjechać i samemu się przekonać.


Wszystko dobre jednak kiedyś się kończy, czas wracać do Polski. Z mariny wypływamy przed 8.00, aby zdążyć na pierwsze otwarcie mostu w tym dniu. Płyniemy do Gager, ładnej przystani zastawionej od wschodnich wiatrów dość wysoką, zarośniętą moreną. Wiatr, jak to wiatr, nie pyta się nikogo skąd ma wiać, potrafi mieć ułańska fantazję. Wypływając ze Stralsundu wiedzieliśmy z prognozy pogody, że wiatr będzie tężał z SWW, ale nic nie było mowy o karuzeli kierunków.  W jednej chwili płynęliśmy baksztagiem, by za moment ostrym bajdewindem, a potem w sporym przechyle, ale półwiatrem. Ciekawe doświadczenie.

Po zacumowaniu w Gager, miejscowości typowo letniskowej, z mnóstwem przepięknych starych domków i nowoczesnych bungalowów do wynajęcia, czekała na nas grochówka, przygotowana przez Rysia, naszego rejsowego specjalistę od gotowania. Z mnóstwem kawałków mięsa, z należytą porcją majeranu i dobrze rozgotowanym, moczonym grochem. Mniam, mniam, są dania, które tylko  w specyficznych sytuacjach, w gronie ludzi, którzy chcą ze sobą przebywać, mogą tak smakować.


Wieczorem wiatr się zmaga, prognozy mówią o 8°B w dniu jutrzejszym, to zdecydowanie za dużo na nasze łódki. Na szczęście w harmonogramie rejsu mamy przewidziany ten dzień, jako tzw. bosmański. Czas na dokładniejsze zwiedzanie miasteczka i ładnej okolicy. Na dole w porcie, zasłonięci od wiatru, raczej go słysząc niż widząc na wodzie, nie zauważamy, co się dzieje na odkrytym na otwarte morze odcinku naszego rejsu. Silny wschodni wiatr wpycha ogrom wody do Zatoki Greifswaldzkiej, podnosząc jej poziom. Z niepokojem przeglądam prognozy pogody na różnych portalach na następny dzień, wiatr ma ucichnąć, ale niestety zafalowanie pozostanie, woda musi wrócić do Bałtyku. Rano wieje 2-3°B z SWW do W, czyli przyzwoicie, gdyby nie fala. Około 14.00 wychodzimy z Gager w kierunku Peenemunde, buja okropnie pomimo półwiatru, na szczęście nie jest specjalnie daleko. Po niecałych trzech godzinach chowamy się za cypel i wpływamy do przystani miejscowego klubu żeglarskiego. Zastawieni od wiatru betonowym nabrzeżem, na wszelki wypadek zakładamy dodatkowe szpringi. Noc przebiega spokojnie, fala się wypłaszcza, wiatr siadł prawie zupełnie.

Następny dzień to piękna słoneczna pogoda, idealna do całodziennego zwiedzania ulokowanego w starej elektrowni muzeum V1 i V2 oraz poradzieckiej łodzi podwodnej. Obowiązkowy punk zwiedzania dla tych, którzy są w pobliżu lub pierwszy raz. Tutaj tez rozstajemy się z załogą Plutka - Elą i Mariuszem, którym kończy się już urlop i muszą wcześniej wracać do Polski. Szkoda, bo to bardzo fajna para.


Dalej już zasłonięci z obu stron od otwartego morza, szybciutko płyniemy dalej, ponownie do Lassan. W programie rejsu pobyt planowany był w niedzielę, ale zachęceni ceną postoju i wiedząc z internetu, że w sobotę mają się odbyć tam miejscowe neptunalia, ryzykując, że nie znajdziemy miejsca do cumowania, podpływamy do przystani. I tutaj niespodzianka, wczesna pora pozwala nam spokojnie zacumować po wewnętrznej stronie pomostu i oczekiwać na wymienione w komunikatach atrakcje. Jakieś dwie godziny później, na przystani nie można już wetchnąć przysłowiowej szpilki. Popołudnie i wieczór upływa nam na luzie                  i rozrywkowo. Przygotowana scena, liczne konkursy dla dzieci i dorosłych, same zabawne neptunalia w niemieckim wykonaniu, potem wieczorne tańce ze spokojną muzyką, to najkrótszy opis tego wieczoru.

 

Również i nam czas nie pozostawia większej swobody, musimy trzymać się planu rejsu. Z Peenemunde, omijając tym razem Wolgast płyniemy do Usedom, maleńkiej zacisznej przystani, w niewielkiej zatoce wyspy Uznam. Nieduży kanał o betonowych ścianach robi za przystań. Wcześniej pewnie cumowały tu spore kutry rybackie, nie mniej zacisznie i spokojnie. Prąd i woda na miejscu, przybyła samochodem bosmanka skasowała niewielkie pieniądze, spytała się czy nam czegoś nie potrzeba i odjechała. Pojawiła się na następny dzień wcześnie rano, posprzątała WC, pokręciła się jeszcze chwilę i ponownie znikła.

Samo Usedom, to senne, sprawiające wrażenie wymarłego miasteczko. Ładne, z odrestaurowanym centrum, z Rynkiem i Ratuszem, dwoma dużymi sklepami znanych sieci i .. tyle. Warte odwiedzenia, na chwilę.

Po sprawdzeniu prognoz pogody decydujemy, że ze względu na zachodni wiatr i bardzo nawietrzny z tego kierunku port w Kamminke, płyniemy ponownie do Nowego Warpna. Tym bardziej, że kierunek wiatru aż zapraszał do zawinięcia do pierwszego portu w Polsce. Tutaj witani jesteśmy prawie jak swoi, szybka i sprawna pomoc bosmana i bezpiecznie stoimy przy nabrzeżu.

Jako ze kierunek wiatru się utrzymuje, następnego dnia robimy szybki przeskok przez Zalew Szczeciński do Wapnicy, na jez. Wicko Wielkie. Położona prawie przy płn. brzegu jeziora przystań, w długim wąskim kanale nie robi na mnie najlepszego wrażenia. Nie mniej po wpłynięciu do przystani, szybkiej reakcji i pomocy bosmana przy cumowaniu łodzi przy dopychającym wietrze, przekazanej pełnej informacji o warunkach, cenach i regulaminie przystani, szybko zmieniłem zdanie. Bezpieczne, betonowe nabrzeże, z mediami, w głębi przystani y-bomy, nowy piętrowy budynek bosmanatu z pełnym węzłem sanitarnym, całodobową ochroną kamer, ogólnie dostępna jadalnia z wyposażeniem, życzliwość i uczynność obsługi robi bardzo pozytywne wrażenie. Z przyjemnością spędziliśmy tu dwa dni, odwiedzając przy okazji Międzyzdroje, Turkusowe Jezioro w Wolińskim Parku Narodowym oraz Muzeum V3 w Zalesiu.


Mając w zapasie jeszcze jeden dzień rejsu, postanowiliśmy odwiedzić dodatkowo Wolin, zachęceni informacjami o oddaniu w 2015 r do użytku żeglarzy nowej przystani. Pamiętając z poprzednich lat jak wyglądało oczekiwanie na dwukrotne      w ciągu dnia otwarcie mostu drogowego, chciałem zweryfikować te informacje. Cóż, budynek piękny, ze wszystkimi bajerami, kuchnią z kuchenkami mikrofalowymi, ekspresami do kawy, zmywarkami, pralkami, suszarkami itd., ładna przestronna jadalnia (przynajmniej ustawienie stołów mogło to sugerować), ale obsługa!?. Bosmana w dniu przypłynięcia w ogóle nie widzieliśmy, choć w regulaminie przystani wyraźnie zaznaczono, że tylko on może wyznaczyć miejsce do cumowania. Może dla tego, że dość mocno padało. Panie w biurze były bardzo niezadowolone, że wszedłem uiścić opłaty w mokrej kurtce, a moja prośba o wystawienie faktury spowodowała na twarzy Pani Biurowej grymas jakby przed chwilą wypiła kubek soku z cytryny. Nasza prośba o pozwolenie skorzystania z jadalni, gdyż pogoda nie sprzyjała spotkaniom na kei, wzbudziła również ogromne podenerwowanie, a nuż postawimy gorący kubek z herbatą na nowych stołach, pobrudzimy, porozlewamy i w ogóle spowodujemy jakieś małe tornado. Na nasze zapewnienia, że po naszym wyjściu wszystko pozostanie w stanie zastanym, nie wzbudziły zaufania. Panie cały czas spacerowały po sali, nachalnie przyglądając się, co robimy. Jakiś koszmar odstraszający żeglarzy, tym bardziej, że nic nie zmieniło się także w częstotliwości otwarcia mostu w Wolinie, dalej tylko dwa razy dziennie. To jakieś nieporozumienie na cenionym przeze mnie Zachodniopomorskim Szlaku Żeglarskim.

Generalnie, Szanowne Panie robiły wszystko, aby później nic nie robić, pozostawiając w nas duży niesmak, a na pewno brak chęci reklamowania tego miejsca komukolwiek.  Poddaje to pod uwagę dyrekcji MOSiR w Wolinie.

Zupełnie odwrotnie postępują właściciele i obsługa w Camping Marinie PTTK nad jez. Dąbie czy bosmani na przystani w Wapnicy. Jeszcze raz dziękuję im w imieniu uczestników i swoim własnym, za pomoc i życzliwe przyjęcie w swoim marinach. Dzięki. Czyli mogą być BOSMANI i niestety tylko pracownicy przystani.

Aby nie skończyć swojej relacji w tak minorowym nastroju, podsumuje nasz rejs i wrażenia z niego tymi słowami.

Absolutnie nie mamy się, czego wstydzić w Polsce, jeżeli chodzi o standard i lokalizacje powstałych przystani. Przepływając w 2014 i 2015 roku rzekami i kanałami zachodniej Europy prawie 3400 km, twierdzę, że większość odwiedzanych miejsc nie dorównuje tym naszym, wybudowanym za unijne pieniądze, w najnowszych standardach i technologiach. Oni mają przystanie z tradycją, a my nowoczesne przystanie. Może zabrzmieć to jak banał, ale proszę spojrzeć na mariny już wymienionego przeze mnie wcześniej Zachodniopomorskiego Szlaku Żeglarskiego, Pętli Żuław i Zalewu Wiślanego, czy Pętli Wielkopolskiej, nie wspominając o wielu pojedynczych przystani na Mazurach, Jezioraku, Wdzydzach. Trochę tak jak w przysłowiu -„cudze chwalicie, swego nie znacie”. Brakuje nam wystarczającej ilości dobrych locji, a przynajmniej przewodników po nowych szlakach wodnych, koniecznie w zrozumiałym dla gości językach, a przede wszystkim promocji, promocji i jeszcze raz promocji. Dalej niestety pokutuje u zachodnich wodniaków przekonanie, że dalej od Odry na wschód nic nie ma (czytaj pływają dłubanki i nie ma oczywiście gdzie się zatrzymać). Sami się boleśnie o tym przekonaliśmy, rozmawiając z zachodnimi turystami wodniakami na temat ich planów rejsowych na następne lata. Przekazywaliśmy im zabrane z Polski materiały dotyczące Pętli Wielkopolskiej i Żuławskiej, locje i informatory ładnie edycyjnie wydane po niemiecku i angielsku, pokazywaliśmy własne zdjęcia z rejsów, niestety rozmowa zazwyczaj kończyła się w momencie pytania o gwarantowaną głębokość na wymienionych szlakach. Zdaje się, że jest to niestety jedyna rzecz, którą nie będziemy mogli nigdy im zapewnić!!.

A wracając do samego rejsu, przy dokładnym przygotowaniu trasy, odrobinie doświadczenia i zdrowego rozsądku można pływać w grupie na małych łodziach mieczowych wzdłuż każdego wybrzeża. Nie trudność w pokonaniu takiej trasy jedną łodzią, trudność przygotować i usatysfakcjonować wielu.

Dziękuję wszystkim uczestnikom rejsu, że chcieli ze sobą być, że co roku chcą poznawać nowe akweny, że można pod wspólną banderą PTTK tworzyć fajną ekipę.

Dziękuję przede wszystkim mojemu Kochanemu Dziubkowi, że jest i chce razem ze mną pływać.

Komandor rejsu

na swoim i za swoje, zawsze w kamizelce

Wojtek Skóra